Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Publikacje / 14.06.22 / Powrót

Sędzia D'Hondt
Dział: O polityce i politykach

W jakiej formule opozycja powinna pójść do wyborów, aby mieć największe szanse na pokonanie PiS? Można to po prostu wyliczyć.



Temat wspólnej listy opozycji demokratycznej w nadchodzących wyborach nieustannie „pojawia się i znika”, niczym Józek z piosenki grupy Bajm. Niby wszyscy wiedzą, że przy obecnych słupkach sondażowych (a to nie musi się zmienić) tylko koalicje wyborcze mogą odsunąć PiS od władzy, ale użytek z tej wiedzy niewielki. Donald Tusk jest za, ale się nie upiera, PSL przeciw i proponuje dwa bloki wyborcze, Polska 2050 krzywi się, ale nie mówi, czego chce, a Lewica taktycznie milczy. I tak to się kręci ten chocholi taniec, a czas upływa. I teraz wyobraźmy sobie, że Kaczyński „wywraca stolik” i wrzuca do Wysokiej Izby wniosek o samorozwiązanie Sejmu (zresztą nie musi wrzucać, bo od pół roku w „zamrażarce” leży taki właśnie, zdecydowanie przedwczesny, wniosek PSL – wystarczy go więc wyciągnąć). Opozycji trudno będzie głosować przeciw (przecież ten zły rząd nie powinien dłużej rządzić), może co najwyżej starać się odsunąć trochę głosowanie.

Finał będzie taki, że po decyzji prezydenta o skróceniu kadencji i wyznaczeniu szybkich wyborów na rejestrację komitetów wyborczych partie będą miały kilka dni, a na ustalenie list kandydatów i zebranie pod nimi podpisów – dwa tygodnie! W takich warunkach ustalenie wspólnej listy albo bloku wyborczego, nie mówiąc o jakimś wspólnym minimum programowym – jeśli nie zrobiło się tego wcześniej – staje się praktycznie niemożliwe. PiS oczywiście będzie kadrowo, programowo i propagandowo przygotowany, a opozycja demokratyczna ruszy do boju w rozsypce, według uświęconej zasady: „Szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”. Jakoś, czyli wiadomo jak: tak, jak przez ostatnich siedem lat.

No, ale przestaję krakać, bo jeszcze coś wykraczę, a przecież tego fatalnego scenariusza można uniknąć. Wspólna lista budzi opory, należy więc o niej dyskutować, ale najpierw trzeba tę debatę oczyścić z argumentów fałszywych, czyli nieopartych na faktach. Z wyborów na Węgrzech wyciąga się na przykład wniosek, że wspólna lista opozycji przegrała, ale czy to oznacza, że pięć list by wygrało?! Na dwa miesiące przed wyborami Węgrom nie przeszkadzała „różnobarwność” opozycyjnej koalicji i obie listy szły łeb w łeb, ale Orbánowi udało się wystraszyć Węgrów, że opozycja wyśle ich na wojnę z Rosją. Razem i tak uzyskali więcej, niż idąc osobno. Nie widzę tu analogii do Polski.

Drugi przykład (ulubiony przez Polskę 2050 i PSL) to Czechy, gdzie dwa bloki opozycyjne (a nie jeden) pokonały partię ANO premiera Babisza. Tyle że Babisz był proeuropejski, nie niszczył praworządności i nie naruszał praw obywatelskich, więc wszystkim partiom opozycyjnym trudno było o wspólną podstawę programową – stąd dwa bloki. W Polsce ta wspólna podstawa programowa jest oczywista: przywrócenie praworządności, przestrzeganie konstytucji i praw obywatelskich, odzyskanie znaczenia w Unii, walka z nepotyzmem, wzmocnienie samorządu terytorialnego itp. – czyli najkrócej mówiąc, wielka naprawa ustroju zdemolowanego przez PiS. To jest ważniejsze niż różnice w poglądach na podatki czy prawo do przerywania ciąży. W tych sprawach niech kandydaci każdej partii na wspólnej liście jasno głoszą swoje poglądy, przyciągając bliskich im wyborców, na czym zyska cała lista.

Kolejne argumenty: w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2019 r. wspólna lista pięciu partii: PO, SLD, PSL, Nowoczesnej i Zielonych (Koalicja Europejska) po pierwsze przegrała z PiS, a po drugie uzyskała mniej głosów niż te partie, gdyby startowały oddzielnie. To bałamutne stwierdzenia.

Otóż lista Koalicji Europejskiej (KE) wcale nie była wspólna. Osobno wystartowała Wiosna Biedronia i mniejszościowa Lewica Razem. PiS w tych wyborach uzyskał 45,4 proc., KE – 38,5 proc., a Wiosna i Lewica Razem łącznie 7,3 proc. Krótkie dodawanie i widać, że można było z PiS-em niewiele, ale wygrać, a w każdym razie nie przegrać. A przecież wiosną 2019 r. PiS był u szczytu swojej sondażowej potęgi: na dwa tygodnie przed wyborami IBRiS dawał mu 38,3 proc., a Kantar – 40 proc., podczas gdy PO odpowiednio 19,3 proc. i 21 proc.! W tej sytuacji zebranie w wyborach 38,5 proc. (bez Wiosny i Lewicy Razem) to doprawdy świetny wynik. Z kolei teza Polski 2050, że pójście osobno dałoby lepszy wynik, jest niestety wynikiem nieporozumienia. To efekt zsumowania poparcia dla pięciu partii w styczniu 2019 r. (w artykule Pełczyńskiej-Nałęcz i Szyszko w „Rzeczpospolitej”) i porównania do poparcia dla tworzącej się dopiero Koalicji Europejskiej, podczas gdy wybory odbyły się cztery miesiące później! To nie ma sensu.

Reprezentujący Polskę 2050 autorzy omawianego artykułu posłużyli się innym jeszcze argumentem. Dowodem na nieopłacalność wspólnej listy ma być fakt, że w wyborach do Sejmu w 2019 r. KO, SLD i PSL, startując osobno, zgromadziły 8 mln 960 tys. głosów, a kiedy wystawiły wspólnych kandydatów do Senatu, to widać nie wszystkim się oni spodobali, bo zebrali tylko 8 mln 100 tys. głosów. Wniosek: wspólna lista powoduje odpływ ok. 10 proc. wyborców. I znowu kulą w płot. Autorzy nie zaliczyli na rzecz opozycji głosów oddanych na kandydatów niezależnych, którzy mieli poparcie opozycji (niektórzy dostali się do Senatu i są częścią demokratycznej większości), nie zwrócili także uwagi, że w dwóch okręgach opozycja nie wystawiła i nie popierała żadnego kandydata, choć gdyby to uczyniła, na pewno zebrałaby dodatkowe 30–40 tys. głosów.

Były też inne pomyłki, zbyt szczegółowe, aby je tu omawiać. Kiedy to wszystko podliczymy, okazuje się, że wspólni kandydaci zebrali nie 8,1 mln, a 8,6 mln głosów. To jest oczywiście mniej niż 8,96 mln, ale tylko o 4 proc. To bardzo niewielki odpływ, ale nie to jest najważniejsze. Zadam dwa proste pytania. Pierwsze: jak to się stało, że w wyborach do Sejmu w 2019 r. KO, SLD i PSL zebrały 8,96 mln głosów i zdobyły tylko 213 mandatów, a PiS zebrał 8,05 mln głosów (prawie milion mniej!) i dostał 235 mandatów, co pozwala mu rządzić samodzielnie? I drugie pytanie: jak to się stało, że w wyborach do Senatu opozycja demokratyczna zebrała mniej głosów niż do Sejmu, a pokonała PiS i kieruje Senatem? Odpowiedź jest prosta: do Sejmu partie opozycyjne szły w rozsypce i system D’Hondta dał im nauczkę, natomiast do Senatu opozycja poszła razem i dlatego wygrała.

To wszystkie argumenty przeciwko wspólnej liście, jakie znam. Jak widać, nie mają one pokrycia w faktach, a niekiedy są wręcz sztucznie „podkręcane”. Teraz czas odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywiście wspólna lista dałaby opozycji korzyści – i jak duże? Pierwsze obliczenia wykonał i przedstawił w „GW” Andrzej Machowski. Pracowicie, okręg po okręgu, wyliczył, że gdyby w wyborach do Sejmu w 2019 r. KO, SLD i PSL wystawiły wspólną listę, to zamiast 213 zdobyłyby 232 mandaty, a więc większość bezwzględną. Oczywiście gdyby uczynić założenie, że co najmniej 4 proc. wyborców trzech partii nie zechce zagłosować na wspólną listę, pewnie 232 mandatów i większości bezwzględnej by nie było, ale mandatów byłoby na pewno więcej. A czy taki odpływ byłby nieunikniony? Wątpię.

Rok 2019 to już jednak odległa przeszłość. Dziś w sondażach PiS popiera od 34 do 37 proc. wyborców, a opozycja demokratyczna zbiera łącznie od prawie 50 do ponad 50 proc. głosów. Pięknie – a mimo to może wybory przegrać! Oto niedawny sondaż IBRiS: PiS – 37 proc., KO – 27 proc., PL 2050 – 9 proc., Lewica – 8 proc., PSL – 5 proc., Konfederacja poniżej progu. Sytuacja, zdawałoby się, znakomita, bo opozycja zbiera łącznie aż 49 proc. poparcia.

Niestety, jeśli wybierze ona wariant „każdy sobie”, mecz PiS – Opozycja (sędziuje znany belgijski sędzia D’Hondt) zakończy się, według moich obliczeń (maksymalny błąd – trzy mandaty), wynikiem 234 do 226 dla PiS. Pretensje, że sędzia faworyzował PiS, zostaną oddalone. Co innego, jeśli opozycja wystawi drużynę złożoną z najlepszych zawodników wszystkich czterech klubów. Wtedy zwycięstwo jest pewne i wyniesie 266 do 194, przy czym tym razem sędzia będzie sprzyjał opozycji.

Pozostaje zająć się ostatnią sporną kwestią: czy i ewentualnie ilu wyborców, przywiązanych do poszczególnych partii, nie będzie chciało zagłosować na wspólną listę. Wybory do PE czy do Senatu pokazują, że zagrożenie to jest minimalne; może być wprost przeciwnie – wspólna lista zmobilizuje wyborców. Jest tylko jeden, prosty warunek: nie wolno jej wyborcom obrzydzać. Dziś niektórzy politycy, używając przy tym nieprawdziwych argumentów, co i raz ogłaszają, że wspólna lista jest „be”. Jeszcze trochę takiego zniechęcania i utworzenie takiej listy stanie się rzeczywiście niemożliwe.

Tymczasem powinno być dokładnie odwrotnie: czterej liderzy ogłaszają, że przeanalizują możliwość utworzenia wspólnej listy, pokazują się razem w różnych miejscach w kraju, wygłaszają wspólne stanowiska w ważnych sprawach, powołują Komitet Porozumiewawczy. Krótko mówiąc, wyborców przyciągają, a nie odpychają od wspólnej listy. Zachęcają przy tym, aby zwolennik ich partii głosował na kandydata TEJ partii na wspólnej liście. Zwolennik PSL nie musi przecież głosować na Biedronia, a Zandberga na Tuska – na każdej liście znajdzie się kandydat partii, którą się popiera. Można oczywiście promować inne konstelacje, np. dwa bloki wyborcze, ale żadne kombinacje nie dadzą tyle mandatów, co jedna wspólna lista.

Jest jednak pewien problem, o którym się nie mówi, a stanowi prawdziwy powód niechęci do wspólnej listy, zwłaszcza ze strony Szymona Hołowni. Polska 2050 to nowa partia, która jak na razie ma tylko kilka w miarę znanych nazwisk i obawia się, że na wspólnej liście w wielu okręgach ich wyborca po prostu nie będzie wiedział, który z kilkunastu czy kilkudziesięciu kandydatów, figurujących na tej liście, reprezentuje właśnie partię Szymona Hołowni. To jest obawa, którą rozumiem, ale jest na to sposób. Można uzgodnić, że na wspólnych listach w każdym z 41 okręgów wyborczych kandydat PL2050 znajduje się zawsze na tym samym miejscu. Ta sama zasada może zresztą dotyczyć także Lewicy i PSL, jeśli tylko tego zechcą. Dotarcie do wyborców jest wtedy bardzo proste: głosuj na wspólną listę demokratycznej opozycji, a jeśli podoba ci się nasza partia, to krzyżyk postaw przy kandydacie znajdującym się na miejscu… (i tu numer miejsca jednakowy w całym kraju).

Taki system, ze względu na koncentrację głosów zwolenników danej partii na jednym kandydacie, daje praktycznie gwarancję uzyskania co najmniej trzydziestu kilku, a najczęściej 41 mandatów. Przy obecnym poparciu sondażowym ani PL 2050, ani SLD i PSL, idąc osobno do wyborów, nie uzyskałyby więcej mandatów (a na ogół mniej). Oczywiście wspólnej liście musi towarzyszyć wspólne minimum programowe. Pisałem na wstępie, że nie powinno być z tym problemu. Hasło Kaczyńskiego „Polska w ruinie” ziściło się dopiero za jego rządów, dlatego potrzebna jest „Naprawa Rzeczpospolitej” i ponowne uzyskanie dla Polski znaczącego miejsca w UE. To łączy całą opozycję.

Na koniec pro domo sua, czyli o Senacie. Tu wszyscy się zgadzają na wspólnego kandydata w każdym ze 100 okręgów. Samo się jednak nie zrobi. Trzeba ich szybko uzgodnić i zacząć promować w okręgach, w których w 2019 r. wygrał PiS. Liderzy opozycji stają dziś przed wielką szansą: mogą przejść do historii jako mężowie stanu. Niestety mogą także tę szansę pogrzebać.




Źródło: Polityka nr 25 (3368)

Powrót do "Publikacje" / Do góry