Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Wywiady / 18.07.03 / Powrót

Odbudować zaufanie - "Głos Pomorza"

Piotr Polechoński: Niegdyś Zbigniew Bujak w swojej książce przepraszał za "Solidarność". Czy teraz nie ma pan ochoty przeprosić za SLD?

Marek Borowski: - Tu nie w przeprosinach rzecz, choć jasne jest, że czasami szczere przeprosiny należą się naszym wyborcom. Jednak od partii rządzącej ludzie oczekują przede wszystkim, że na wszystkich szczeblach będzie wyciągała wnioski z tego, co się ostatnio w naszych szeregach wydarzyło. Że te karygodne praktyki, nieetyczne zachowania będą natychmiast eliminowane. Wydaje mi się, że to jest najlepsza forma przeprosin.

- Jednak ostanie skandale wstrząsające SLD, szczególnie afera starachowicka, to nie tylko kwestia wyboru: przepraszać czy też nie. To żadna tajemnica, że ostre wystąpienia premiera i pana, zdecydowanie potępiające Andrzeja Jagiełłę, mają przede wszystkim uratować wizerunek Sojuszu jak partii ludzi uczciwych. Myśli pan, że to jeszcze możliwe?

- Wierzę, że tak. Nasze ostre słowa na pewno są potrzebne. W sytuacji, jaka powstała po ujawnieniu poczynań posła Jagiełły, władze SLD nie mogły udawać, że nic się nie stało. Dlatego stanowisko zostało zajęte tak szybko, a jego treść była tak zdecydowana. Ale to nie wszystko. Fundamentalny warunek, pozwalający skutecznie odbudować nadszarpnięte zaufanie do SLD, to bezwględne egzekwowanie odpowiedzialności politycznej od ludzi, którzy podejmują się kierowania partyjnymi strukturami - obojętnie na jakim szczeblu. Jeżeli jakiś wiceminister jest zasadnie podejrzany o popełnienie poważnego przestępstwa, to natychmiast jego szef powinien podać się do dymisji. I wcale nie dlatego, że jest winien, ale dlatego, że poczuwa się do odpowiedzialności wobec siebie i wobec partii, którą reprezentuje.

- Takie zachowanie to standard w krajach Unii Europejskiej. W Polsce jak dotąd nikt się tym nie przejmował. Często również w SLD.

- To prawda, u nas ten zwyczaj był dotąd słabo praktykowany. Ale tak właśnie powinno być i mam nadzieję, że tak będzie. Bo tylko wtedy osoby pełniące funkcje polityczne w partii nie tylko będą je celebrować, ale na każdym kroku będzie im towarzyszyć świadomość, że przede wszystkim odpowiadają za tych, którzy im podlegają. I dlatego codziennie muszą się interesować tym, co na ich terenie się dzieje i odpowiednio reagować. Jeżeli stać nas będzie na to, aby taką polityczną odpowiedzialność odbudować to jestem spokojny o dalsze losy Sojuszu. W innym razie istnieje poważne ryzyko, że ta cała odnowa skończy się tylko na słowach.

- Mocne postanowienie poprawy przyjęte na kongresie to nie wszystko?

- To początek. Postawa i dalsze losy Henryka Długosza, szefa świętokrzyskiej organizacji SLD, będą sprawdzianem naszej wiarygodności. Ponadto dziś w SLD panuje pewien rozgardiasz ideowy. Realizacja programu partii przebiega średnio. Ludzie mają pretensje, bo niektóre ważne kwestie są zaniedbywane. Bez uporządkowania tych spraw trudno myśleć o systematycznym wychodzeniu z zapaści, której obecnie doświadczmy.

- Zaapelował pan do Andrzeja Jegiełły o wskazanie osoby, która poinformowała go o planowanej akcji policji przeciw radnym SLD ze Starachowic. Wierzy pan, że to zrobi?

- Nie wiem. Nie znam bliżej posła Jagiełły. Jest on parlamentarzystą pierwszej kadencji i nie miałem z nim zbyt częstych kontaktów. Wszystko zależy od tego, co tkwi w człowieku. Jeżeli drzemią w nim jakieś pierwiastki odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale także za to co się dzieje wokół niego, to jest szansa, że powie prawdę. W innym razie nie ma na to co liczyć. Mój apel podyktowany był głównie potrzebą zademonstrowania pewnego sposobu myślenia. Chciałem pokazać, że w tej sytuacji lojalność wobec informatora to lojalność niedobra, przynosząca olbrzymią szkodę dla państwa i SLD. Musimy przekonać ludzi, że w Sojuszu nikt, kto świadomie postępował nieetycznie lub wbrew prawu, nie może liczyć na pobłażliwość. I to bez względu na to, czy jest szeregowym członkiem Sojuszu czy ministrem w rządzie.

- Dostrzega pan jakiś wspólny mianownik dla serii afer od propozycji Rywina do telefonicznych ostrzeżeń posła Jagiełły? Pomiędzy nimi były też mniejsze "wyczyny" parlamentarzystów SLD jak jazda po pijanemu czy brak reakcji na pobicie fotoreportera. Skąd tyle skandali w tak krótkim czasie?

- Przyczyna wydaje się być prosta. Do Sojuszu przed ostatnimi wyborami wstąpiło wiele osób, który zrobiły to tylko z jednego, jedynego powodu: dla władzy. Oni wpłynęli na to, że SLD stopniowo zaczął odchodzić od swojego programu, rezygnując jednocześnie z podstawowej rzeczy dla zdrowego funkcjonowania każdej partii - otwartej i częstej dyskusji programowej. W takiej sytuacji pojawia się przekonanie, że program nie jest najistotniejszy. A jeżeli tak, to do partii zaczynają napływać coraz większe rzesze takich "bezprogramowych" osób. Przychodzą do nas myśląc, że jeżeli SLD jest partią czystej władzy to dobrze, bo oni są gotowi dorwać się do władzy. Następnie tacy ludzie rozsadzają partię od wewnątrz, kompromitując ją w większym lub mniejszym stopniu. I stąd biorą się posłowie, którzy wsiadają do samochodu, choć nie powinni lub dzwonią, ostrzegając swoich kolegów przed policją. Oni fałszują rzeczywisty obraz partii, bo jestem przekonany, że dla zdecydowanej większości członków SLD pogram jest sprawą kluczową. Stąd jednym z najważniejszych zadań, jakie nas czeka, jest ożywienie tych ludzi i zachęcenie do aktywnego włączenia się do odnowy Sojuszu.

- I dlatego rozwiązano struktury SLD w całym powiecie starachowickim? Przecież z tego co pan mówi, to większość z szeregowych działaczy jest uczciwa. Tymczasem zastosowano wobec nich klasyczną odpowiedzialność zbiorową. Szczerze wątpię, czy zachęci ich to do entuzjastycznej odbudowy partii.

- To nie do końca tak. Rozwiązana została rada powiatowa SLD i zarząd. Pozostałe starachowickie struktury Sojuszu istnieją nadal. Wszyscy członkowie SLD z tego terenu są nimi nadal. Do 30 września mają być wybrane nowe władze, bo od tego trzeba zacząć. Natomiast odrębna kwestia to sprawa samej weryfikacji, która ma dotknąć cały Sojusz i polegać między innymi na wymianie partyjnych legitymacji.

- Nie wszystkim ten pomysł przypadł do gustu. Józef Oleksy otwarcie krytykuje to rozwiązanie mówiąc, że nie przyniesie ono większych efektów.

- I ja tak sądzę. Dodatkowo nietrafione jest tutaj samo słowo "weryfikacja". Sprawia ono wrażenie, że mamy do czynienia z jakimiś komisjami, które oglądają papiery i rozmawiają z każdym członkiem, a potem wyrokują: ty tak, a ty nie. Niczego takiego nie uchwaliliśmy. Zdecydowaliśmy o normalnej wymianie legitymacji z intencją, że ten kto nie chce być w SLD na nowych zasadach, ten po prostu nie wypełni nowej deklaracji i spokojnie się pożegnamy. Uważam, że nie ma co się weryfikować. Bo albo w partii istnieją mechanizmy, które powodują, że ludzie nieetyczni i nieuczciwi odpadają, albo ich nie ma. A wtedy żadne weryfikacje nie pomogą.

- Każdy kryzys ma to do siebie, że albo oczyszcza, albo okazuje się być śmiertelny. Czy SLD przeżyje?

- Powiedziałbym tak: nastąpiło kilka elektrowstrząsów, które spowodowały, że ciężko chory odzyskał przytomność, a jego stan jest stabilny. Natomiast nie jest jeszcze w stanie chodzić, biegać czy pływać. I musi bardzo na siebie uważać: nie palić, nie pić, przestrzegać diety. Siła partii polega między innymi na umiejętności podnoszenia się nawet z najcięższych upadków. Ja uważam, że SLD to potrafi. Jednak to, czy się jej uda, to już zupełnie inna historia.

- Tymczasem Liga Polskich Rodzin chce Polskę dekomunizować. Projekt ustawy w tej sprawie trafił już pana.

- To prawda. Trudno jednak tę inicjatywę inaczej nazwać niż polityczną demonstracją. Jest to pomysł bardzo źle świadczący o tych, którzy ten niezgodny z konstytucją projekt podpisali. Ustawa zasadnicza wyraźnie mówi, że każdy, kto nie jest pozbawiony praw publicznych, może kandydować do Sejmu czy Senatu. Ja traktuję to w kategoriach ekscesu i to niezbyt mądrego.

- Kilka dni temu oba parlamenty - polski i ukraiński - przyjęły wspólną deklarację mówiącą o zbrodniach popełnionych na Wołyniu. Spotkała się ona z ostrą krytyką z obu stron, a każda z nich zarzucała drugiej to samo: fałszowanie historii. Wielu Polaków jest też mocno rozczarowanych tym, że władze Ukrainy nie zdobyły się na słowo "przepraszam". Panie marszałku, czy nie pośpieszono się zbytnio z tym pojednaniem?

- Pojednanie to nie pojedyncze wydarzenie, ale długi proces. Wspólna deklaracja to dopiero jej początek. Nie wolno o tym zapominać. Inna sprawa to świadomość społeczna i stopień wiedzy o tych wydarzeniach po obu stronach granicy. W obu krajach jest on niedostateczny, ale Ukraińcy są przekonani, że to oni doznali większych krzywd. W tej sytuacji nie można wymagać od polityków, aby stanęli przed narodem i powiedzieli "przepraszam bardzo, ale nie macie racji". Dlatego przygotowując nasze wspólne oświadczenie godzinami zastanawialiśmy się nad każdym słowem. Naszym celem było umieszczenie w deklaracji jasnego stwierdzenia, że to Polacy byli mordowani i nie przez nie wiadomo kogo, ale przez ukraińskie formacje zbrojne. I to nam się udało. A że nie padło słowo "przepraszam"? Już mówiłem: to początek procesu pojednania, a nie jego koniec. Trzeba dać ludziom czas. Najważniejsze, że wspólna deklaracja została przyjęta. Niewiele brakowało, aby tak się nie stało. Przecież w ukraińskim parlamencie przeszła ona tylko jednym głosem. Ale cóż: historia uczy, że nie raz już jeden głos zadecydował o rzeczach ważnych i potrzebnych. Tak było i tym razem..


Rozmawiał: Piotr Polechoński

Źródło: "Głos Pomorza"

Powrót do "Wywiady" / Do góry