Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Wywiady / 14.11.03 / Powrót

Łamigłówki marszałka - "Dziennik Łódzki"

Monika Pietras: Jako student był pan kapitanem drużyny siatkówki. Na jakiej pozycji pan grał?
MAREK BOROWSKI:
- Na tej samej, co i dzisiaj - byłem rozgrywającym.

Siatkówka to gra zespołowa, podobnie jak polityka. Tu też odgrywa pan taką rolę?
- Też. Jestem zwolennikiem gier zespołowych, co nie znaczy, że czasem nie trzeba przeprowadzić indywidualnego rajdu.

Zespół zazwyczaj gra na lidera...
- To musi występować łącznie. Celem polityki jest przekonanie ludzi, że ma się wizję i cel, do którego warto dążyć. Dziś często się mówi o kryzysie przywództwa, tymczasem obywatele poza grupami kierowniczymi chcą też widzieć liderów. W związku z tym na czele partii musi stać człowiek, który personifikuje program i jest obdarzony zaufaniem.

Jest pan znanym miłośnikiem łamigłówek logicznych. Łatwiej układać kostki scrabble, czy porządkować obrady Sejmu, tworzyć ustawy?
- Scrabble jest łatwiejszy, bo przy wszystkich łamigłówkach logicznych obowiązują stałe reguły. W polityce reguły cały czas się tworzą, więc działa się w warunkach niepewności.

Z kim najchętniej zasiada pan do brydża i szachów?
- Bardzo chętnie gram z rodziną, jeśli tylko chce.

A chce?
- Czasami. Syn odmawia, bo notorycznie przegrywa, ale generalnie takie spotkania podtrzymują więzi rodzinne. Jeśli nie gram z rodziną, to lubię mierzyć się z przeciwnikami lepszymi ode mnie.

To może za jakiś czas znajdzie pan partnera we wnuku?
- Rekord świata to trzyletni szachista. Będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Na razie jesteśmy na etapie zabaw rozwijających. Wkładamy przedmioty określonego kształtu do odpowiednich dziurek.

Nie obawiał się pan wziąć udziału w ogólnopolskim dyktandzie. Co sprawiło panu największą trudność?
- Ortografia jest rodzajem łamigłówki: czasem warto się zastanowić, dlaczego coś piszemy tak, a nie inaczej. W dyktandzie wystartowałem, bo to był konkurs wyraźnie adresowany do polityków. Nie widziałem powodu, żeby nie reprezentować barw SLD. Byłem ciekaw, co potrafię i ku mojemu zaskoczeniu wygrałem. Ortografia potrafi zaskoczyć. Człowiekowi wydaje się, że zna reguły, ale nagle dostaje jakieś dziwactwo i okazuje się, że jest problem.

Dał się pan również namówić do udziału w narodowym teście inteligencji.
- Spodobała mi się idea. Organizatorzy zwrócili się do mnie, bo chodziło o to, by udział VIP-ów zachęcił jak najwięcej ludzi, chcących ścigać się m.in. z marszałkiem. W telewizji nierzadko obserwujemy głupawe teleturnieje (nie będę wymieniał nazw, żeby nikomu nie zrobić krzywdy), gdzie wystarczy trochę szczęścia i za to są duże pieniądze. A tu trzeba było trochę pomyśleć. Idea chwyciła. Okazało się, że przed komputerami w całej Polsce zasiadło 300 tysięcy ludzi. Widać z tego, że myślenie ma jeszcze przyszłość. W teście najtrudniejszy był stres wynikający z upływającego czasu i faktu, że cała rzecz odbywała się w studiu. To była oczywiście zabawa, ale dla testu inteligencji to nie były sprzyjające warunki.

A może takiemu testowi powinni poddawać się wszyscy posłowie i politycy?
- A jak go nie przejdą, to co?

Może ci z gorszymi wynikami nie powinni być dopuszczani do decydowania o losach kraju.
- To może jeszcze wprowadzić cenzus wykształcenia i parę innych rzeczy? Poza tym, że to niemożliwe, to ponadto jeszcze niepotrzebne. Obserwując polityków, ich inteligencję i znajomość savoir-vivre, hierarchię można ustalić i bez testów. Niestety, nie da się ułatwić pracy wyborcy. Wyborca musi dokonać wysiłku - iść do urny, bo jak nie, to inni wybiorą za niego i to niekoniecznie najlepszego kandydata. Jeżeli ktoś już ma głosować, to niech się trochę zainteresuje: kto kandyduje, co do tej pory robił i jakie ma kompetencje.

Powiedział pan kiedyś, że obecny Sejm jest niełatwy, wymaga żelaznej odporności psychicznej i ponadnormatywnej cierpliwości. Zdarza się, że w pracy puszczają panu nerwy?
- Staram się, żeby nie. To nic nie da, jeśli nakrzyczę na któregoś pracownika, bo spisał się nie tak, jak trzeba. Moje pretensje spowodują, że on się jeszcze bardziej zdenerwuje. Natomiast wśród posłów są tacy, którzy usiłują wyprowadzić mnie z równowagi. To jest ich cel, bo w swoim przekonaniu toczą jakąś walkę polityczną z marszałkiem. To jest funkcja, którą wykonuje się "pod napięciem", ale trzeba zachować zimną krew. Nerwus na tej funkcji by się nie utrzymał.

Najtrudniejszy dzień w Sejmie?
- Na pewno inauguracja, wybór na marszałka i moja oficjalna wypowiedź. Miałem ogromną tremę. Choć jestem już starym wyjadaczem - byłem wicemarszałkiem i wicepremierem, to jednak emocji tamtego dnia nie da się z niczym porównać. A drugi przypadek to, oczywiście, incydent z posłem Gabrielem Janowskim. Decyzja o usunięciu go z sali była bardzo trudna.

Jak rozładowuje pan napięcia?
- Otwieram komputer, czytam listy, wiadomości, informacje. To należy do moich obowiązków, ale jak robię to w stanie wzburzenia, emocje trochę odpuszczają. Po drugie (właściwie to powinienem powiedzieć: po pierwsze) nieocenionym odgromnikiem jest moja żona. Broń Boże nie krzyczę na nią, ale dzielę się z nią problemami i czasami bywam nieprzyjemny. Żona wielokrotnie sprowadzała mnie na ziemię. Człowiek przychodzi do domu zdenerwowany, bo ktoś go wkurzył i ma poczucie, że trzeba coś zrobić, że nie można tego tak zostawić. Pierwsze pomysły są zazwyczaj radykalne, a jak nie ma z kim porozmawiać, skutki mogą być różne. Gdy do akcji przystępuje moja żona, najpierw mówi, że mój pomysł jest świetny, tylko ma jedną drobną wadę. Potem wykłada swoje racje, a ja po 15 minutach już wiem, że będę robił coś zupełnie innego niż początkowo planowałem.

Uciął pan definitywnie spekulacje na temat kandydowania na prezydenta RP. Zatem co zamierza pan robić po zakończeniu kadencji Sejmu?
- Polityka jest bardzo bogata w możliwości działania, a posłowanie jest wystarczającym zaszczytem (jeśli ktoś pragnie zaszczytów) i bardzo absorbującym zajęciem. Na pewno daje dużo kontaktów z ludźmi. Myślę, że przy moim doświadczeniu i kwalifikacjach zawsze coś interesującego się znajdzie. Nie planuję poszczególnych szczebli kariery, bo wtedy człowiek zapomina, co naprawdę powinien robić jako polityk, tylko zajmuje się własnym ja. Na razie moim pragnieniem jest to, żeby SLD jako ugrupowanie parlamentarne i rządzące wyszło z kłopotów i odzyskało przynajmniej część poparcia społecznego. Z odzyskaniem poparcia dla Sejmu pewnie będzie trudniej, ale chciałbym, żeby parlament robił to, co do niego należy bez większych zatarć.

Co zrobić, żeby polityczne gierki udało się zastąpić konsensusem w sprawach istotnych dla kraju i żeby parlamentarzyści nie traktowali sejmu jak politycznego folwarku?
- Nie ma na to jednego pomysłu. Ten problem nurtuje wielu polityków, którzy czują, że trzeba wykonać gest odmienny od dotychczasowej praktyki, pokazujący, że coś zaczyna się zmieniać. Być może potrzebny będzie jakiś katalizator, nawet zapalnik. Jakieś początki współpracy koalicji i opozycji już mieliśmy przy uchwalaniu konstytucji, przy referendum - mimo pewnych oporów doszło do porozumienia. Ostatnio zajmowaliśmy się ustawami podatkowymi. Było wiele ostrych sporów, ale jak przyszło do końcowego głosowania, przynajmniej część opozycji poparła propozycje rządu. Przed sobą mamy tzw. plan Hausnera, który musi być przeprowadzony, może nie do końca w zaproponowanej postaci, ale cel musi być osiągnięty. Być może to właśnie będzie ten moment, w którym okaże się, że w pewnych sprawach można się porozumieć.

Jak odbiera pan wypowiedzi w rodzaju: "plan Hausnera jest dobry dla Polski, ale nie dla SLD"?
- Znam kolegę Martensa i wiem, że jest przewrotny. To było powiedzonko, które miało sprowokować dyskusję. SLD może oczywiście planu Hausnera nie zrealizować, ale właśnie to będzie zabójcze i dla Polski, i dla partii. Na skutek wcześniejszych błędów, braku realizacji niektórych zamierzeń programowych, znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Teraz jesteśmy zmuszeni realizować taki program ekonomiczny, który jest trudno akceptowalny. Ale na tym polega kierowanie się racją stanu, że takie decyzje mimo wszystko się podejmuje. Partie, które myślały kategoriami najbliższych wyborów, rozsypywały się.

Stwierdził pan kiedyś, że w polityce święty się nie utrzyma. Jak zatem zachować moralny kręgosłup i móc na siebie spojrzeć w lustrze bez obrzydzenia?
- To jest najtrudniejsze pytanie. Nie znam takiej recepty. Albo się ma zasady, albo się ich nie ma. Trzeba wierzyć, że warto je mieć. Niestety, życie przekonuje wielu ludzi, że to się nie opłaca. To bardzo niebezpieczne. Każdy codziennie dokonuje wyborów, niekiedy na granicy, której nie powinno się przekraczać. Jest jednak parę reguł, które warto stosować: nie rób drugiemu co tobie niemiłe, staraj się postępować tak, jak byś chciał, żeby inni postępowali wobec ciebie, a jak nie wiesz, jak się zachować, to na wszelki wypadek zachowaj się przyzwoicie.

Kiedy w1968 roku wyrzucono pana z PZPR za działalność rewizjonistyczną i nie mógł pan pracować na SGPiS, zatrudnił się pan jako ekspedient w warszawskim domu towarowym "Junior". Podobno był pan wzorowym sprzedawcą?
- Jak już coś robię, staram się to wykonywać jak najlepiej. Mieliśmy do dyspozycji książki uczące bycia dobrym sprzedawcą. Koleżanki rzucały je w kąt, a ja czytałem i przejąłem się rolą. Stawiano mnie za wzór, ale to nie przysparzało mi popularności. Wszystko się unormowało, kiedy podpadłem klientce, koniecznie chcącej kupić spodnie, które na nią z przyczyn obiektywnych nie mogły wejść. Niebacznie zwróciłem jej na to uwagę. Dostałem wpis do książki życzeń i zażaleń, potrącono mi premię, ale od tego momentu byłem już swój chłop.

Źródło: Dziennik Łódzki

Powrót do "Wywiady" / Do góry