Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Wywiady / 26.02.05 / Powrót

Sternik w szalupie - "Rzeczpospolita"

POCZET KANDYDATÓW DO PAŁACU PREZYDENCKIEGO
MAREK BOROWSKI
Rz: Dlaczego chce pan kandydować na prezydenta, jeśli z sondaży wynika, że wyborcy polityków odrzucają?
MAREK BOROWSKI: Nie wszystkich odrzucają. Polska potrzebuje dziś, nawet bardziej niż w ostatnich latach, silnego przywódcy, który ma jasną wizję państwa i nie boi się iść pod prąd. To, że kandyduje Religa, że być może będzie kandydował Lis, nie zmienia postaci rzeczy: politycy będą obecni. Ani Religa, ani Lis nie będą kształtowali sceny politycznej. A wyborcy będą mogli przekonać się na własne oczy, kto przedstawi lepszą i bardziej wiarygodną wizję Polski. Uważam, że mam Polakom do zaproponowania jasną, odważną wizję Polski, i dlatego kandyduję.
Liczy pan na zwycięstwo czy tylko na promocję własnej partii - SDPL?
Szanuję wyborców i siebie samego. To nie jest tak, że chcę wystartować, by mnie obejrzano z profilu i en face. Jeśli startuję, to po to, by wygrać.
Czy czuje się pan odpowiedzialny za to, co zrobił SLD za rządów Leszka Millera? Był pan wtedy marszałkiem Sejmu.
Ponoszę pełną odpowiedzialność za to, w jaki sposób sprawowałem funkcję marszałka Sejmu. Nie czuję się odpowiedzialny za afery, bo nie brałem w nich udziału ani ja, ani ludzie, za których byłem odpowiedzialny. Czuję się natomiast współodpowiedzialny za to, że nie zdołałem - choć próbowałem - zapobiec niekorzystnej ewolucji SLD w kierunku partii władzy, układów i niekonsekwencji programowej.
SDPL zdecydował się pan zakładać wtedy, kiedy było już wiadomo, że SLD będzie mieć kłopoty z przeżyciem. Złe rzeczy, które działy się w SLD, widać było dużo, dużo wcześniej. Czy nie zachował się pan jak szczur uciekający z tonącego okrętu?
Używa pani języka tych, którzy nie potrafili powiedzieć "nie" i szukają dla siebie komfortu psychicznego. My nie byliśmy żadnymi szczurami, ale istotną częścią SLD, która nie wierząc w naprawę Sojuszu, postanowiła budować nową, wiarygodną lewicę. Nie przeskoczyliśmy na luksusowy jacht, ale na szalupę, na której trzeba tęgo wiosłować, a racje żywnościowe są bardzo skromne. A że nie wcześniej? To tak jak w licznej rodzinie, w której poszczególni członkowie zaczynają się zachowywać niewłaściwie. Czy natychmiast bierzemy walizki i wyprowadzamy się z domu? Zachowywałem się wobec kolegów przez długi czas lojalnie, co dziś niektórzy z nich wykorzystują do ataków na mnie.
Odpłaca pan im tym samym...
Nie, nie wypowiadam się o żadnym z nich personalnie, mówię o formacji. A to co innego, to ocena polityczna. Są koledzy w SLD, którzy mnie atakują osobiście. Mówią, że brałem udział w podejmowaniu decyzji itd. Tymczasem doskonale wiedzą, w jakich sprawach się różniliśmy, jakie zajmowałem stanowisko. Wszyscy pamiętają, że na kongresie SLD w czerwcu 2003 roku, już po aferze Rywina i starachowickiej, wystąpiłem z jedyną krytyczną wypowiedzią i konkretnymi propozycjami zmian zasad działania partii. Zostały odrzucone. Zrezygnowałem wtedy z kandydowania do kierownictwa SLD. Uznałem, że nie mogę brać odpowiedzialności za współkierowanie partią. Osiem miesięcy później, podczas konwencji, krytyka była już ostrzejsza i propozycje dalej idące. Także odrzucone - i to przesądziło o odejściu.
Wystąpił pan z SLD i założył SDPL. Ale w oczach znacznej części ludzi nie ma wielkich różnic między wami.
Takie wrażenie może powstać, bo popieramy ten sam rząd. Proszę mi powiedzieć o jednej sprawie, o jakimkolwiek nieetycznym zachowaniu w naszych szeregach, które nie spotkało się z taką reakcją, z jaką powinno się spotkać. Nie pamiętam, żeby media, które są bardzo wyczulone na wszelką nieuczciwość, atakowały SDPL za jakieś polityczne krętactwo czy niegodziwość.
To niepopełnianie przestępstw jest tą jedyną różnicą?
Nawet gdyby była to jedyna różnica, to nie byłoby to mało! Jest ich jednak więcej. Chodzi o etykę w polityce, o wysokie standardy w tej dziedzinie. SDPL pokazuje, że lewica w Polsce może być uczciwa i etyczna. Dzisiaj jednym z głównych problemów Polski jest walka z korupcją, z partyjniactwem, z zawłaszczaniem państwa. SLD nie wystąpił z takim programem, bo najpierw musiałby uzdrowić sytuację we własnych szeregach - a to nie wydaje się możliwe. My natomiast przedstawiliśmy taki program i jest on wiarygodny.

Konkurs na uczciwość

Co trzeba zrobić, by zwalczyć korupcję?
Przede wszystkim uzdrowić partie polityczne i zacząć na serio odpartyjniać państwo. Bez tego walka z korupcją będzie grą pozorów. Po drugie, ze względu na rozległość korupcji w Polsce, trzeba zastosować działania nadzwyczajne, co nie znaczy pozaprawne. Opowiadamy się za skoncentrowaniem wszystkich służb i działań, które są dziś rozproszone.
To dosyć zbieżny pomysł z tym, co proponuje Prawo i Sprawiedliwość...
Zasadnicza różnica między nami polega na tym, że my chcemy, aby niezależna agencja antykorupcyjna była niezależna od polityków. Poza tym konieczna jest konkursowa, szybka rozbudowa służby cywilnej, zatrudnianie poprzez jawne, otwarte konkursy na wszystkie stanowiska, których służba cywilna jeszcze nie obejmuje. Mamy też konkretne projekty, jak organizować przetargi, by nie były ustawiane.
Ale bracia Kaczyńscy też to proponują.
Mówią tylko o stworzeniu urzędu antykorupcyjnego. Chodzi jednak o to, żeby ten urząd - mający możliwości podsłuchu, zakupów kontrolowanych itp. - nie był zagrożeniem dla demokracji. Musi być gwarancja, że na jego czele stanie człowiek niepodatny na żadne naciski. I tu propozycja Kaczyńskiego pokazuje, jak bardzo się w tej kwestii różnimy. Otóż Mariusz Kamiński z PiS oświadczył, że w tym urzędzie mają pracować koledzy Lecha Kaczyńskiego, ponieważ oni są najbardziej uczciwi!
A myśli pan, że współpracownicy Kaczyńskiego są nieuczciwi?
W ogóle nie chcę się nad tym zastanawiać! Doboru powinien dokonywać szef tej agencji, a sposób powoływania szefa powinien być taki, aby wyłonić kogoś, kto nie jest ani człowiekiem Kaczyńskiego, ani Rokity, ani Borowskiego. Zaproponowaliśmy taki tryb powoływania.
Czy SDPL pójdzie sama do wyborów i nie wejdzie w skład innego, większego ugrupowania powstającego po lewej stronie sceny politycznej?
Nic o tym nie wiem i nie bardzo widzę sens powoływania nowego tworu. SDPL ma program, ma struktury, przygotowujemy się do wyborów jako SDPL. Nie widzę raczej miejsca na tej bardzo zaludnionej scenie politycznej na jeszcze jakąś partię lewicową.
Jak to się dzieje, że pan osobiście ma duże poparcie, a pańskie ugrupowanie ma dziś o wiele gorsze notowania niż SLD?
Na scenie politycznej działam dość długo, więc zdążyło mnie poznać sporo ludzi, podczas gdy rozpoznawalność znaku SDPL jest jeszcze niska. Jesteśmy bardzo młodym ugrupowaniem, ale straty do SLD powoli odrabiamy.
Wychodząc z SLD, myślał pan zapewne o lepszym starcie.
Wiedziałem, że będzie ciężko, rozczarowanie do lewicy jest ogromne, większe niż poprzednio do prawicy. Od początku mówiłem, że czeka nas długi marsz. W Polsce trzeba odbudować wiarygodną lewicę. To nie zajmie roku ani dwóch. To będzie trwało dłużej.
Oprócz korupcji tematem nieschodzącym z pierwszych stron gazet jest sprawa przeszłości, teczek. Może rację mają ci, którzy twierdzą, że w Polsce jest tyle problemów, iż przeszłością nie warto się zajmować?
Przeszłości nie możemy wyrzucić z naszych umysłów, więc i tak będzie żyła. Naród nie może się odcinać od własnej przeszłości. I musi wiedzieć o niej wszystko, co tylko możliwe. Problemem jest jednak to, że przeszłość wypełniła dzisiaj cały obszar debaty publicznej.
Dlaczego tak się stało 15 lat po przełomie?
Zaczęło się od tego, że kierunek rozwoju Polski nie był akceptowany przez wszystkich. Były grupy, które nie negowały na przykład uzgodnienia Okrągłego Stołu, zasady transformacji. I pojawiły się koncepcje, że przyczyną dużego bezrobocia czy korupcji wśród polityków jest nierozliczenie agentów.
Nie uważa pan, że w transformacji ustrojowej w Polsce służby specjalne miały duży udział? Nie stworzyły sieci powiązań?
Miały ograniczony i malejący udział. Mówiąc krótko, nie jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów. Udział służb jest przez niektórych wyolbrzymiany.
A może przez innych niedoceniany?
To jest kolejny przykład polskiej debaty, z której dla przyszłości Polaków nic nie wynika. Ale odpowiem. Są tacy, którzy nie doceniają, są tacy, co wyolbrzymiają. Ci wyolbrzymiający trafili na sprzyjający klimat. Ludzie są niezadowoleni z obecnej sytuacji i są w stanie przyjąć różne jej wyjaśnienia. Dlatego sprawa teczek wybuchła z taką siłą.

Trzech Borowskich na liście

Co teraz należy zrobić? Zmienić ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej?
Żeby sprawa była jasna - przeszłością trzeba się zajmować. Ale nie powinna ona wypełniać całego życia publicznego. To, co stało się teraz, czyli tzw. lista Wildsteina, jest złe.
Bo?
Już widać, że się źle stało. Cała masa niewinnych, uczciwych ludzi została narażona na infamię.
Jest pan na liście?
Jest trzech Marków Borowskich.
007 to pan?
To był inny agent.
Ale taka jest sygnatura przy jednym z Marków Borowskich.
Podejrzewam, że mam teczkę. Jeszcze po marcu 1968 roku.
Wystąpi pan do IPN o udostępnienie?
Już wystąpiłem. Wprawdzie nie muszę się oczyszczać, bo byłem lustrowany jako poseł, jednak ktoś o złej woli może zawartością mojej teczki się posłużyć.
Trzymając się tematu przeszłości - ile miał pan lat, gdy wstąpił do partii? I dlaczego?
Dwadzieścia jeden. Dzisiaj doskonale zdaję sobie sprawę, że PZPR była partią lewicową z nazwy. Byłem wychowywany w klimacie idei lewicowości, idei, której korzenie sięgają tysięcy lat wstecz. Działałem w ZMS. Wyrastałem w przekonaniu, że powinno się działać społecznie, że trzeba się udzielać, naprawiać rzeczywistość itd. Nie wszyscy kierowali się niskimi pobudkami. Jak ich odróżnić? Myślę, że obserwując ich zachowanie w całym życiu. W partii działali przecież także niektórzy czołowi działacze późniejszej opozycji demokratycznej.
Dlaczego właściwe po Marcu '68 usunięto pana z partii?
Dlatego, że zorganizowałem protesty studenckie w Szkole Głównej Planowania i Statystyki, dzisiejszej Szkole Głównej Handlowej.
Przekonał się pan wtedy, że PZPR to nie to?
Zderzyłem się z rzeczywistością dość boleśnie. I zareagowałem tak, jak ojciec mi zawsze mówił. Był przedwojennym komunistą, ale rzeczywiście takim jak z propagandowych czytanek: bardzo uczciwym i bardzo dobrym człowiekiem, co różni ludzie potwierdzają we wspomnieniach. Gdy pytałem go, jak podchodzić do tych wszystkich informacji podważających idee komunizmu, miał z tym pewien kłopot, ale powiedział: "W ostateczności jeżeli sam jesteś świadkiem jakiejś niegodziwości, to już nie ma wątpliwości, że to nie jest wroga propaganda." W 1968 roku zetknąłem się z niegodziwością bezpośrednio. I zareagowałem tak, jak radził mi ojciec.
Jednak w roku 1975 ponownie pan wstąpił do PZPR. Dlaczego? Nie rozumiemy tego.
Bo jesteście za młodzi. Ci, którzy żyli w tamtych czasach, trochę to rozumieją. Byłem bezpartyjny przez siedem lat.
Może paść zarzut, że wstąpił pan dla kariery. Aby zostać na przykład dyrektorem w DT Centrum, w których pan pracował.
Nie. I dyrektorem nie zostałem bardzo długo. Nie dlatego wstąpiłem. Był to okres gierkowski, uważałem, że w Polsce następuje pozytywna ewolucja, że wyciąga się wnioski z przeszłości, a partia jest jednak w stanie się przekształcić. Gierek zaczął nawiązywać kontakty z Zachodem, ludzie zaczęli dostawać paszporty. Pojawiły się pierwsze efekty gospodarcze, krótko mówiąc - miało to wszelkie cechy drugiej, po Październiku, odwilży.
Tak to pan sobie wtedy racjonalizował? Nie był pan zbyt naiwny?
Jeżeli ktoś w coś wierzy, to interpretuje zjawiska pozytywnie, a nie negatywnie. I w PZPR zostałem do końca.
Mimo stanu wojennego?
To było jakieś fatum. Wszyscy mówili o porozumieniu, ale szło ku konfrontacji. Bardzo się tego obawiałem. Dziś łatwo mówić, że nic nam nie groziło. Nie podzielałem takiego poglądu wtedy, a i teraz nie mogę pozbyć się wątpliwości.
Zajmijmy się teraz przyszłością. Gdyby pan został szefem państwa, czym pana prezydentura różniłaby się od prezydentury Kwaśniewskiego?
W rozpoczynającej się kampanii - nawet jeśli ktoś będzie to uważał za wadę - nie mam zamiaru "odbijać się" od Kwaśniewskiego. I mówić, że to bym zrobił inaczej, a tamto bym skorygował itd. Generalnie uważam, że Kwaśniewski jest dobrym prezydentem. Nowy będzie stał przed innymi wyzwaniami, dlatego też porównywanie się nie ma sensu.
W sprawach wewnętrznych Kwaśniewski nie był zbyt pasywny? Praktycznie nie występował z inicjatywami ustawodawczymi.
Było ich trochę. Zastanawiam się zresztą, jak daleko mają iść inicjatywy ustawodawcze prezydenta. Gdy rządy sprawuje opcja przeciwna, inicjatywy prezydenta muszą być bardzo ograniczone, bo na ogół nie spotykają się z uznaniem większości sejmowej. Są jednak sprawy fundamentalne, które mimo wszystko podejmowałbym jako prezydent. Są to walka z korupcją, odpartyjnienie państwa, nowoczesna edukacja i miejsce Polski w globalizującym się świecie. To są sprawy ponadpartyjne, za które nowy prezydent będzie ponosić szczególną odpowiedzialność.
Czy będzie pan mówił w kampanii, że jest za liberalizacją ustawy aborcyjnej?
Tak, oczywiście.
Jeśli zostałby pan prezydentem, wystąpiłby pan z inicjatywą ustawodawczą?
Nie.
To po co będzie pan o tym mówił?
Wyborca musi znać poglądy przyszłego prezydenta. Nie może to być jakiś mydlany facet, o którym nie wiadomo, jakie ma poglądy. Musi mieć doświadczenie polityczne i sprawdzone kompetencje. Wy też przenicowujecie w tej rozmowie moją przeszłość. Wyborcy to oceniają. Niektóre z tych poglądów dla prezydentury nie mają znaczenia, ale ludzie powinni o nich wiedzieć.
Powiedział pan, że ludzie powinni znać poglądy prezydenta i że powinny one być wyraziste. Nie miał pan na myśli żadnego z dotychczasowych prezydentów?
Nie. Mówię o tym jako o zasadzie. Znajomość poglądów jest też ważna z innego powodu. Mogę nie występować z inicjatywą, ale ustawa i tak trafi do mnie do podpisu. Informuję więc wyborców, że jeżeli ustawa liberalizująca przepisy antyaborcyjne znajdzie się na moim biurku, to ją podpiszę.
A gdyby trafiła do pana ustawa wprowadzająca podatek liniowy, a ekonomiści obliczyliby, że da się z takim podatkiem żyć, to by pan ją podpisał?
Jeżeli rzeczywiście nie miałoby to negatywnych skutków dla budżetu, nie byłoby konieczności cięcia wydatków na edukację, zdrowie czy pomoc dla najbiedniejszych, to bym podpisał. Choć nie zgadzam się z podatkiem liniowym od strony ideowej.
Bruksela przed Waszyngtonem

Z punktu widzenia uprawnień prezydenta najważniejsze są sprawy zagraniczne. Jak ocenia pan zachowanie Polski po ataku na World Trade Center? Jednoznaczne opowiedzenie się po stronie Stanów Zjednoczonych łącznie z naszym udziałem w wojnie w Iraku?
Co do ataku na WTC, to nie ma dyskusji. Co do Iraku - sprawa nie była tak oczywista, ale trzeba było stanąć u boku USA. Popełniliśmy jednak dwa błędy. Po pierwsze, powinniśmy wynegocjować większą pomoc dla naszej armii, co odciążyłoby nasz budżet. Po drugie, zachowaliśmy się arogancko wobec naszych partnerów europejskich. Niemiec (premierzy odwiedzali się we własnych domach) i Francji nie potraktowaliśmy nazbyt serio. Bez konsultacji i przedstawienia swojego stanowiska w stolicach tych państw nie powinniśmy ogłaszać decyzji, choć pewnie byłaby ona taka sama.
Zachowaliśmy się trochę jak prymusi?
Tak to można nazwać. Może poczuliśmy się wyróżnieni, że Aznar i Blair zwracają się do Polski bezpośrednio. I podpisaliśmy list ośmiu. Uważam jednak, że generalnie nasze zaangażowanie po stronie Stanów Zjednoczonych było słuszne. Nasz główny sojusznik w NATO stwierdził, że czuje się zagrożony, i Polska zachowała się jak lojalny partner. Ale lekcja iracka pokazuje, że problem bezpieczeństwa światowego, likwidowania ognisk zapalnych musi być rozstrzygany przez organizacje międzynarodowe i nie może doprowadzać do podziału demokratycznego świata.
Jak powinna wyglądać nasza pozycja między USA a Unią Europejską? Jako łącznika?
Wyrobiliśmy sobie pozycję sojusznika Stanów Zjednoczonych. Musimy pamiętać, że liczy się ten sojusznik, o którym wiadomo, że będzie lojalny, ale jednocześnie czegoś wymaga. Rolę łącznika odegramy pod warunkiem, że zarówno Unia, jak i Stany będą doceniały w nas to, że mamy własne zdanie na różne tematy, niekoniecznie zbieżne z opiniami jednej bądź drugiej strony. W przypadku USA musimy mówić, szczególnie po lekcji irackiej, że polityka amerykańska wtedy odniesie sukces, jeżeli nie będzie to polityka dominacji, lecz dialogu. Jestem zresztą zniesmaczony sprawą wiz, która stała się centralnym problemem relacji polsko-amerykańskich, choć dotyczy jedynie kilkudziesięciu tysięcy Polaków. Wychodzi na to, że "nasi żołnierze giną w Iraku, a oni nie chcą nam dać wiz". Na Boga, przecież nie za wizy tam giną!
A za co?
Za umocnienie pozycji Polski na arenie międzynarodowej. A jeśli już mamy mówić o korzyściach materialnych, to wolałbym, aby to był amerykański wkład w rozwój naszego kraju - żebyśmy mieli nowe technologie, inwestycje amerykańskie. O tym przede wszystkim trzeba rozmawiać.
Co należałoby zmienić w naszej polityce wobec Unii Europejskiej?
Czy nam się to podoba, czy nie, dwiema lokomotywami europejskimi są Niemcy i Francja. Mają swoje obsesje i cele, ale jest samobójstwem kłócić się z nimi tylko po to, aby się kłócić. Zaznaczam, że nie jestem krytykiem naszego stanowiska w sprawie Nicei. Uważam, że powinniśmy byli stoczyć tę walkę. I wyjść z niej w sposób kompromisowy, tak jak zostało to zrobione. Ci, którzy będąc generalnie za integracją, krzyknęli: "Nicea albo śmierć!", strasznie się zakałapućkali i dziś brną w sprzeczności. No, ale takie są skutki tabloidyzacji polityki. Teraz, po okresie walki o Niceę, Polska musi pokazać, że jest zainteresowana procesami integracyjnymi. Bo przynoszą one państwom słabszym korzyści. Integracja zostawia też mniej miejsca na prowadzenie narodowej polityki przez kraje bogatsze. Stąd postulat szybkiego referendum konstytucyjnego.
Gdzie pojechałby pan jako prezydent w pierwszą podróż zagraniczną?
W grę wchodzą dwie stolice: Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. I myślę, że w tej kolejności.
A jeśli chodzi o Rosję, boi się pan Putina?
Prezydent nie może się bać żadnego państwa ani jego przywódcy. Ale Rosja bardzo ciężko wychodzi z okresu imperium. Musimy to brać po uwagę, ale jednocześnie nie możemy być całkowicie wyrozumiali. Elity rosyjskie są zeźlone, że Polska jest tak samodzielna. A to poszła do NATO, a to do Unii, czegoś się domaga. Rosjanie muszą jednak zrozumieć, że niezależna europejska Polska będzie najlepszym sąsiadem Rosji.
Jak sobie z tym radzić, na przykład w kontekście bezpieczeństwa energetycznego kraju?
Przyspieszyłbym przeprowadzenie porządnych analiz dotyczących tego, czy kłaść gazociąg na dnie Bałtyku, czy budować połączenie z systemem europejskim. Na zdrowy rozum połączenie z systemem europejskim jest lepsze. To wreszcie powinno zostać przesądzone. Jeżeli natomiast chodzi o ropę, sprawa jest trudniejsza. Ropa rosyjska jest bowiem tańsza, ale rezerwowe źródła dostaw powinniśmy mieć.
Popełniliśmy jakieś błędy wobec Rosji?
Jeśli chodzi o władze państwowe, to generalnie nie. Zdarzało się to poszczególnym politykom i działaczom samorządowym. Teraz toczy się dyskusja, czy prezydent powinien jechać do Moskwy na obchody 60. rocznicy zakończenia wojny. Oczywiście, że ma jechać. Nasi żołnierze walczyli na wszystkich frontach, wystawiając czwartą co do liczebności armię wśród sojuszników. I tak nie wszyscy o tym wiedzą i na dodatek jeszcze ma nas nie być wśród zwycięzców? Podsumowując - w relacjach z Rosją powinniśmy zachowywać się godnie, ale nie należy szarpać niedźwiedzia za wąsy. Nie ma takiej potrzeby.

Trzy decyzje

Najtrudniejszy moment w pana karierze politycznej?
Były trzy takie momenty. Podejmowałem wtedy decyzje, które zmieniały bieg mojego życia. Pierwsza to udział w wydarzeniach marcowych 1968 roku. Dzisiaj byłbym zapewne cenionym ekonomistą, po licznych stażach zagranicznych, a tak - odbyłem staż sprzedawcy dżinsów i koszul. Tyż piknie. Druga - gdy w rządzie Pawlaka jako wicepremier i minister finansów podałem się do dymisji.
To wtedy Aleksander Kwaśniewski powiedział, że jest pan nieboszczykiem?
Tak, powiedział o mnie: "polityczny nieboszczyk". Odpowiedziałem Twainem, że wiadomości o mojej śmierci są przesadzone, i rzeczywiście okazało się, że było jak u Twaina. Trzecią taką decyzją było wyjście z SLD. Każda z nich była niezwykle trudna, zwłaszcza dlatego, iż miałem świadomość...
... że nie będą to decyzje łatwe, miłe i przyjemne.
To na pewno. I miałem też przekonanie, że te decyzje nie spotkają się z aprobatą mojego otoczenia, a przynajmniej jego sporej części. Najtrudniejsza jest zwykle ta ostatnia, bo poprzednie ma się już za sobą. Podobnie jak w tamtych przypadkach miałem wewnętrzne poczucie, że muszę ją podjąć. Jakoś poszło. I choć to najtrudniejszy chyba okres w moim życiu - nie żałuję.
Rozmawiali: Małgorzata Subotić i Igor Janke

Źródło: "Rzeczpospolita"

Powrót do "Wywiady" / Do góry