Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Wywiady / 24.01.08 / Powrót

Nie jestem uzależniony - "Życie Warszawy"

Ile czasu spędza Pan na surfowaniu po internecie?
Dużo. Co najmniej dwie godziny dziennie.

Zwłaszcza gdy trafi Pan w sieci na dobrego przeciwnika w Scrabble?
Scrabble nie liczyłem. Miałem na myśli czas poświęcony wyłącznie na sprawdzanie poczty, przeglądanie informacji, czytanie tekstów. Czasami zaglądam też na Naszą-klasę, by zobaczyć, czy nie pojawił się ktoś nowy. Na Scrabble trzeba mieć więcej czasu. Dlatego grywam zwykle późno, około północy.

Jak to wygląda. Wchodzi Pan do domu i od razu włącza komputer?
W domu nie, bo mam komputer w Sejmie i w siedzibie partii, więc jak tylko tam przyjdę, to od razu go uruchamiam. Czasami jest włączony trzy doby bez przerwy.

Wygląda na to, że jest Pan już klasycznym netoholikiem?
Może jeszcze nie do końca, bo mam sporo zajęć, które mnie odrywają od komputera (śmiech). W internecie jest tak wiele informacji, rozrywek czy możliwości nawiązywania kontaktu, że gdy się nie ma ciekawszych zajęć, to może być to forma spędzania czasu. Wielu ludzi nic innego nie robi. Kiedy patrzę na wpisy na forach internetowych, widzę ciągle te same nicki.

Wdaje się Pan w dyskusje prowadzone przez internautów?
Włączam się do różnych dyskusji, ale każdy może sobie wybrać nick Marek Borowski. Nieraz nie wierzono mi, że ja to ja, i pozwalano sobie na różne żarty. Inną rolę pełnią blogi, na których można dyskutować z internautami.

Dlaczego zdecydował się Pan prowadzić w internecie blog. Brakowało Panu bezpośredniego kontaktu z wyborcami. Czuł Pan niedosyt występów w telewizji?
Nie piszę bloga po to, by ludzie o mnie mówili, nie traktuję go też jako rodzaj ekshibicjonizmu. Piszę, gdy chcę coś skomentować. Traktuję blog jako swoistą kronikę wydarzeń.

Jest Pan prekursorem w dziedzinie blogowania. Jako jedyny polityk ma Pan na własnej stronie także blog swojej żony. Skąd ten pomysł?
Wiosną 2005 roku w trakcie kampanii wyborczej przyszedł do mnie dziennikarz, chyba nawet z Życia Warszawy i zapytał, czy nie chciałbym pisać bloga. Odpowiedziałem, że tak. Usiadłem z zamiarem pisania, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Trwała kampania wyborcza, więc szczerze pisać nie mogłem, bo mogłoby mi to zaszkodzić (śmiech), a ezopowo pisać nie chciałem.

Ten sam dziennikarz podsunął pomysł pisania bloga mojej żonie. Zgodziła się i pisze do dziś na stronie www.borowski.pl/blog. Zamieszcza wpisy pracowicie, trzy razy na tydzień. Żona ma inny punkt widzenia niż ja, jest bardziej emocjonalna.

Nie obawia się Pan, że to odmienne spojrzenie na kwestie polityczne może Panu zaszkodzić? Nelly Rokita na początku zasłynęła tym, że manifestowała inne poglądy polityczne niż jej mąż.
Nie sądzę. Jestem innym typem polityka niż Jan Rokita, a moja żona jest innym typem żony niż Nelly Rokita. Halina, w przeciwieństwie do Nelly Rokity, nie ma ambicji politycznych. Poza tym jestem zwolennikiem małżeństwa partnerskiego. Dlatego różnice w spojrzeniu na pewne sprawy między mężem a żoną powinny być naturalne. Halina jest na przykład pod względem poglądów ekonomicznych bardziej liberalna ode mnie. Jeżeli chodzi o spojrzenie na konkurentów politycznych, jest czasami bardziej ostra w głoszonych opiniach niż ja, a czasami bardziej wyrozumiała.

Niektóre wpisy na blogu Pańskiej żony są wyraźnie przychylne wobec rządu Donalda Tuska. Gdyby Halina Borowska nagle postanowiła wstąpić do Platformy Obywatelskiej, to byłby to dla Pana kłopot?
Nie boję się tego. Za dużo już wspólnie zjedliśmy soli (śmiech). Donald Tusk ma dziś poparcie 60-70 procent Polaków. Nie dziwota, że żona, która nie jest zaangażowana politycznie, odbiera premiera podobnie jak inni. Jednak gdy się jej coś nie podoba w działaniach ekipy Tuska, pisze o tym na blogu.

Politycy dzięki blogom zyskali medium, na którym mogą prezentować swoje własne widzenie świata. Chcą z nim dotrzeć do jak największego kręgu odbiorców. To tłumaczy pojawianie się w internecie ostrych opinii wpisywanych przez polityków na swoich blogach. Pan bierze udział w tym wyścigu?
Tak działają blogerzy skandaliści. Janusz Palikot, Joanna Senyszyn, Kazimierz Marcinkiewicz, Janusz Korwin-Mikke czy Ryszard Czarnecki starają się zamieścić na blogach jakąś sensacyjkę, ploteczkę czy podejrzonko, bo wiedzą, że wtedy dziennikarze to podchwycą. Ja też mógłbym to robić, bo mam dostęp do tego typu informacji, ale programowo unikam takich metod. Nie jestem politykiem, który chce, by za każdą cenę o nim mówiono.

Nasza-klasa to kolejne, obok blogów, pole do popisu dla polityków. Czy sześć milionów potencjalnych wyborców zalogowanych w tym serwisie to spora pokusa?
Nie przesadzałbym. Na razie tego nie odczułem. Zalogowałem się tam, nawet sam założyłem swoją klasę. Pokazało się parę osób. Myślę, że większość użytkowników tego serwisu chce dzięki niemu dotrzeć do ludzi, z którymi chodzili do szkoły.

Internauci zakładają konta jako politycy, podszywając się pod nich. Na Naszej-klasie można znaleźć kilku Przemysławów Gosiewskich czy Donaldów Tusków. Liczba takich fałszywych kont świadczy o popularności danego polityka?
Oczywiście. Polityk to jest zwierzę, które lubi popularność. Wymienieni przez pana politycy nie założyli profilu na Naszej-klasie. Ja założyłem, więc można porównać Marków Borowskich i sprawdzić, że tylko jeden z nich jest prawdziwy.

W internecie dominują często opinie idące na przekór dominującym sądom. Czy jest to zatem medium z natury rzeczy opozycyjne i przyjazne politykom krytykującym rząd?
I tak, i nie. Jeżeli ktoś w internecie porusza jakiś temat, to z reguły reagują w większości ludzie, którzy mają przeciwne zdanie, pojawia się też sporo wypowiedzi wulgarnych. To jest uzasadnione psychologicznie. Jeśli człowiek zgadza się z daną opinią, to pokiwa głową, będzie zadowolony i nie będzie widział powodu, by pisać e-mail. Natomiast, gdy internauta ma inne zdanie, jest wściekły, musi się wyładować i reaguje.

Przejmuje się Pan takimi komentarzami wściekłych internautów, które pojawiają się na Pańskim blogu?
Negatywne komentarze oznaczają jedynie, że dana opinia poruszyła czytających. Ale nie można zakładać, że większość jest nastawiona krytycznie. Aby wyciągać takie wnioski, trzeba by zrobić sondaż. Nieraz widziałem sytuacje, kiedy wypowiedź w jakiejś sprawie internauci zjechali jak burą sukę Dorna, a z sondażu zamieszczonego tuż obok wynikało, że 70 procent ludzi się z nią zgadzało. By wziąć udział w sondażu, wystarczy kliknąć.

Wyciąga Pan wnioski z takich internetowych sondaży?
Uważam, że sondaże wśród internautów są ciekawe. To jest dziś kilka milionów ludzi, którzy są lepiej wykształceni i wiedzą więcej o świecie. Jeżeli grupa internautów wyraźnie nie popiera jakiegoś naszego pomysłu, to znaczy, że trzeba się nad nim zastanowić. Może to oznaczać, że jest on nienowoczesny.

Jest Pan zwolennikiem głosowania przez internet w wyborach do parlamentu?
Mam pewne wątpliwości, bo ludzie głosowaliby bez zastanowienia. Wystarczy usiąść i kliknąć. Ci, co chodzą do lokalu wyborczego, mają większe poczucie powagi tego aktu. Niemniej nad technologią takiego głosowania i gwarancjami, że będzie ono tajne, a żaden haker go nie zniekształci, warto popracować. Dla polskich obywateli za granicą i np. niepełnosprawnych w kraju można tymczasem wprowadzić głosowanie listowne.

Czy egzotyczni kandydaci, tacy jak choćby Kononowicz, mieliby w wyborach przeprowadzanych w internecie większe szanse?
Zapewne tak, bo jajcarze nie chodzą na wybory, a kliknąć sobie można.

Czy możliwość fałszowania rzeczywistości, jaką daje sieć, jest groźna?
To rodzi niebezpieczeństwo. Technika doszła do takiego poziomu, że tworzenie wirtualnego świata jest bardzo łatwe. Internet wprowadził możliwość kontaktów, ludzie jako zwierzęta stadne ich potrzebują, ale z drugiej strony zmniejszył hamulce moralne. Każdy wynalazek ma dwie strony. Choć w tym wypadku jest jednak więcej pozytywów.
Rozmawiał:
Grzegorz Łakomski

Źródło: "Życie Warszawy"

Powrót do "Wywiady" / Do góry