Lech Kaczyński i Donald Tusk kolejny raz pokazali, że dość ochoczo wchodzą w zwarcia. Odnoszę wrażenie, że traktują to jako element zdobywania opinii publicznej na zasadzie: chciałem lepiej, ale on mi przeszkadzał. Dla rozstrzygnięcia, kto mówi prawdę, prezydent chciał ujawnienia kulisów działania polskiej dyplomacji oraz notatki z przebiegu rozmowy premierów Polski i Danii. Byłoby to jakieś kuriozum. Więcej tego typu pomysłów i żaden poważny polityk nie będzie chciał rozmawiać z przedstawicielami Polski nawet przez telefon obawiając się, że wszystko co powie zostanie upublicznione.
Ponad pół roku temu, gdy wybuchła awantura o to, kto i czym ma lecieć na szczyt Rady Europejskiej, (cała Europa się z nas wtedy śmiała) apelowałem o jak najszybsze rozwiązanie konfliktu pomiędzy prezydentem a premierem, gdyż w przeciwnym razie interesy Polski zostaną bardzo poważnie zagrożone. Pozwoliłem sobie też wtedy wystosować list do prezydenta i premiera z propozycją 18-punktowego porozumienia regulującego ich wzajemne stosunki w zakresie polityki zagranicznej. Uważałem – i nadal uważam - że próba uregulowania tych stosunków przez Sejm (tzw. ustawa kompetencyjna), wywołałaby dalsze spory i kontrowersje, a konflikt przeniósłby się na forum Wysokiej Izby. Nawet jeśli ustawa zostałaby w końcu uchwalona, nie akceptowałaby jej żadna ze stron i stale byłaby naruszana. Poza tym chodzi przecież nie tylko o podział kompetencji, ale również zasady i metody współpracy między prezydentem a premierem, choćby wzajemne informowanie, a także traktowanie się. Przy czym istotne są nie tylko wypowiedzi o sobie samego prezydenta i premiera, ale również ich współpracowników, które często schodzą poniżej poziomu wymaganego w takich przypadkach.
Jedynie premier mi wtedy odpowiedział, że dziękuje, inicjatywa jest cenna, ale da sobie radę inaczej. Jak daje, właśnie widzimy.
W porozumieniu tym zaproponowałem m.in. podtrzymanie podziału kompetencji pomiędzy prezydentem a premierem zgodnie z tym, co było praktykowane do tej pory. Podczas szczytów unijnych szefem delegacji powinien być premier, przy czym prezydent wchodziłby w skład delegacji i brał udział w dyskusjach, które bezpośrednio go dotyczą. Sytuacja wyglądałaby odwrotnie w przypadku zjazdów ONZ i NATO. Tu rolę szefa delegacji przejąłby prezydent, ale - podobnie jak w pierwszym przypadku - premier wchodziłby w skład delegacji.
Zaproponowałem też powołanie zespołu doradców oraz organizowanie cyklicznych spotkań premier-prezydent tak, aby za każdym razem wypracować spójne stanowisko, a także powołanie Trybunału Rozjemczego, tak aby wszelkie spory pomiędzy prezydentem a premierem nie zakłócały prac Trybunału Konstytucyjnego. W skład Trybunału weszłoby po dwóch sędziów lub konstytucjonalistów delegowanych przez obie strony porozumienia, zaś piątą osobą byłby szef Trybunału Konstytucyjnego.
Porozumienie to nadal ma sens, bo tego rodzaju szkodliwe spory skutecznie wyeliminować mogą tylko sami zainteresowani przyjmując ustalone wspólnie zasady postępowania. Byłoby ono na pewno silniejsze niż ustawa i mogłoby obowiązywać do czasu najbliższych wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, a potem podlegać ponownej akceptacji przez kolejnych prezydentów i premierów. Warunkiem jego zawarcia jest tylko (a może aż?) dobra wola i poczucie odpowiedzialności Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska za wizerunek naszego kraju oraz bieg polskich spraw - w kraju i zagranicą.
Źródło: Galicyjski Tygodnik Informacyjny TEMI
Powrót do "Publikacje" / Do góry