Strona główna
Wiadomości
Halina Borowska - Blog żony
Życiorys
Forum
Publikacje
Co myślę o...
Wywiady
Wystąpienia
Kronika
Wyszukiwarka
Galeria
Mamy Cię!
Ankiety
Kontakt




Wywiady / 13.09.03 / Powrót

Niech sobie mówią, że jestem arogant - "Gazeta Wyborcza"

JAROSŁAW KURSKI

Trzy dni temu opozycja po raz trzeci próbowała go odwołać z funkcji marszałka Sejmu. Po raz trzeci bezskutecznie. Portret Marka Borowskiego przedstawia JAROSŁAW KURSKI

Widział pan "Przypadek" Kieślowskiego? - pyta Marek Borowski w swoim marszałkowskim gabinecie, gdy przychodzę na rozmowę z nim i o nim.
Jarosław Kurski: Chodzi Panu o scenę, gdy chłopak biegnie do pociągu. Jego życie potoczy się skrajnie inaczej, w zależności od tego, czy zdąży, czy nie.
- To jest dla mnie film absolutnie kultowy. Jak patrzę na swoje życie, to ono się składało z takich właśnie przypadków.

W marcu 1968 organizował Pan antymoczarowskie wiece w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Dlaczego nie podzielił Pan losów pokolenia "komandosów"? Dlaczego nie trafił Pan do KOR-u, tylko do PZPR?
- Sam się nad tym zastanawiałem. Pamiętam rok 1977. Ktoś z zagranicy dał mi paczkę dla Heleny Łuczywo, którą znałem ze szkoły (wówczas działaczka KOR). Mieszkanie w bloku na Sadybie. M-4, trzy pokoiki, kuchnia. Ona otwiera, zaprasza do środka. Widzę, w głębi kupa ludzi. Palą papierosy. Dyskutują. Wiadomo, o co chodzi. Opozycja knuje. Wręczam jej tę paczkę, a ona: - Może wejdziesz?

Jak u Kieślowskiego.
- Mogłem wejść. Mogłem nie wejść. Stałem tam, przestępując z nogi na nogę. Wejdę, nie wejdę... Nie wszedłem.

Dlaczego?
- Zdecydował podział świata na dwa bieguny.

E, tam, podział świata...
- Dla mnie kapitalizm nie był alternatywą. Zimna wojna to była agresja po obu stronach. Wietnam to była straszliwa zbrodnia. Dla mnie walka z ustrojem oznaczałaby, że staję po tamtej stronie, a przecież widziałem, co tam się dzieje: Wietnam, Gwatemala, Zatoka Świń - agresywne działania USA. Oczywiście, Rosjanie robili to samo. Świat był dwubiegunowy. Brakło alternatywy. Dlatego się nie angażowałem.

Jan Lityński, polityk Unii Wolności, przyjaźnił się z Borowskim w podstawówce. - Uczył się nieźle, ale nie najlepiej, bo się nie przykładał. Bardziej dbał o anegdotę i dowcip. Inteligentny i złośliwy. Dość lubiany, ale za wielu przyjaciół nie miał - mówi.

- Przez 11 lat chodziliśmy do jednej klasy - wspomina prof. Michał Kleiber, dziś minister nauki. - Racjonalny i poukładany. Sporo czytał. Nie mówił rzeczy, których nie był pewien. Trochę się wywyższał, ale nie na tyle, by odstręczać kolegów. Był w centrum życia klasowego, organizował grę w siatkówkę, koszykówkę, piłkę nożną, a że są to sporty zespołowe, więc łatwo zjednywał sobie kumpli. Nie chodził opłotkami.


Żyliśmy w innych światach

Marek Borowski, rocznik 1946. Przechodził drogę dość typową dla dzieci przedwojennych komunistów, którzy w PRL obejmowali wysokie stanowiska. Jego ojciec Wiktor, działacz Komunistycznej Partii Polski, spędził kilka lat w więzieniach II RP. W powojennej Polsce został naczelnym "Życia Warszawy", a w latach 1951-67 - zastępcą naczelnego "Trybuny Ludu". Był związany z ludźmi ze szczytów ówczesnej władzy. Znana jest anegdota, której Marek Borowski nie lubi, jak to jako pięcioletni chłopiec odebrał pewien telefon.
Głos w słuchawce: Czy jest tata?
- Tak.
- Mówi Bolesław Bierut. Możesz go poprosić?
- Tata nie może podejść.
- Dlaczego?
- Bo siedzi w ubikacji.
O Wiktorze Borowskim w swej książce "Intruz" Leopold Unger pisze: "Pokazał, że można być ważnym działaczem posłusznie wykonującym polecenia partii komunistycznej i zachować szacunek ludzi". I jeszcze: "Był pragmatykiem, zatrudniając w >>Życiu<< ludzi z AK, z przedwojennej inteligencji i arystokracji"; "świństw nie lubił i do nich, na przykład do donosicielstwa, nie namawiał".
Poglądy Wiktora Borowskiego wywarły na syna duży wpływ. - Ojciec pracował od rana do wieczora. Wierzył w sprawiedliwość społeczną. Był ze mną szczery. Kiedy miał wątpliwości, mówił, że nie wie. Kiedy miał zastrzeżenia, mówił, skąd się biorą. Nie zabraniał mi czytania książek objętych cenzurą. Jako dziecko poznałem jego kolegów, starych komunistów, i byli to w zdecydowanej większości ludzie ideowi. Mieli zasady moralne. Uważali, że komunista to człowiek uczciwy, i tak wychowywali swoje dzieci. Dzisiaj wiemy, że się mylili i że owej utopijnej Polski nie dało się zbudować - mówi Marek Borowski.

Dla kogoś, tak jak ja wychowanego na Wybrzeżu, w rodzinie programowo antykomunistycznej, w której żywa była pamięć Powstania Warszawskiego i Grudnia '70, kategoria "uczciwego, ideowego komunisty kierującego się moralnymi zasadami" - wybaczy Pan - wykraczała poza granice wyobraźni.
- Bo pan i ja żyliśmy w innych światach, które choć egzystowały obok siebie, nigdy się nie przenikały.

Wyrzucili mnie błyskawicznie

W połowie lat 60. dorastała w Polsce, a zwłaszcza w Warszawie, młodzież kontestująca dokonania ojców - partyjnych działaczy i urzędników PRL. Dla nich rodzice sprzeniewierzyli się zasadom socjalizmu. Stworzyli system strupieszały, zbiurokratyzowany, oderwany od mas. W 1962 r. Adam Michnik zakłada międzyszkolny Klub Poszukiwaczy Sprzeczności, do którego wstępuje młody Borowski.
- Byliśmy młodymi komunistami, którzy chcieli budować prawdziwy socjalizm, i dlatego atakowaliśmy status quo, porównując teorię z praktyką - mówi dzisiaj.
- Marek równie dobrze mógł znaleźć się w szeregach opozycji razem z Lityńskim i Michnikiem - uważa prof. Kleiber. - Myślę jednak, że o tym, iż tak się nie stało, zaważyła atmosfera jego domu i wpływ ojca. Szczerze mówiąc, nie myślałem, że Marek w przyszłości zrobi karierę polityczną. Znałem wówczas Adama Michnika i w jego przypadku było widać, że jest urodzonym liderem. O Marku nie można było tego powiedzieć.
O ile środowisko późniejszych "komandosów" było zbuntowane i rewizjonistyczne, o tyle Borowski - jak zauważa Lityński - bardzo "uczesany". Wielu rewizjonistycznych postaw nie podzielał. Jawił się jako młody, wierzący komunista.
- Ja naprawdę wierzyłem w socjalizm, choć rozglądając się wokół, widziałem, że trzeba czekać na jego realizację - mówi Borowski. - Zadawałem pytania i chętnie brałem udział w różnych klubach dyskusyjnych. Zresztą nie przestałem wierzyć w idee socjaldemokratyczne w warunkach demokracji i gospodarki rynkowej.
A może był Pan po prostu, jak większość, oportunistycznym realistą, który wiedział, że "Rosjanie i tak nigdy stąd nie wyjdą"?
- Wie pan, ja do 1981 r. nie czułem w Polsce obecności Rosjan i miałem wrażenie, że jesteśmy bardziej suwerenni, niż naprawdę byliśmy...
Klub Poszukiwaczy Sprzeczności zostaje rozwiązany już w 1964 r. Borowski wstępuje na Wydział Handlu Zagranicznego SGPiS (dziś SGH), kierunek, na którym dominowali studenci raczej z partyjnych domów. Wydział był oknem na świat w czasach, gdy paszport stanowił dobro reglamentowane. W 1967 r. wstępuje do PZPR. Działa w Związku Młodzieży Socjalistycznej. Jako niezły student rozważa, czy nie zostać asystentem w katedrze Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych, zastanawia się też nad pracą w handlu zagranicznym.
Gdy jest na V roku - wybucha Marzec '68. Już w poprzednim roku Wiktor Borowski traci posadę zastępcy naczelnego "Trybuny". Przechodzi na emeryturę. Marek jest w ścisłym gronie osób organizujących na SGPiS wiece i strajki, piszących rezolucje. Za "działalność rewizjonistyczną" zostaje dyscyplinarnie usunięty z PZPR, co jako ideowy komunista odczuwa boleśnie:
- Wyrzucili mnie błyskawicznie. Jak padło na zebraniu, kto jest "za", w górę uniósł się las rąk, w tym moich licznych kolegów i jednego serdecznego przyjaciela. "Kto przeciw" - nikt. "Kto się wstrzymał?" - Jeden. Zobaczyłem rękę Janka Bosaka, obecnie profesora SGH, z którym to Bosakiem byłem na roku, ale nie łączyła nas żadna bliska znajomość. Nie widziałem go przez ponad 20 lat i nagle w 1991 r. przeczytałem w gazecie, że organizuje jakieś sympozjum. Pomyślałem, że ja mu właściwie nigdy nie podziękowałem. Zacząłem go szukać. Obdzwoniłem ze 20 Bosaków, aż go trafiłem. Był bardzo zdziwiony, gdy się u niego zjawiłem z podziękowaniami.
Represje wobec Borowskiego nie są tak drastyczne jak wobec innych uczestników marcowych zajść, aresztowanych czy relegowanych ze studiów. Otrzymuje jednak powołanie do wojska.
- Matka była przerażona walącym się w gruzy moim życiem. Ojciec - strasznie mnie kochał - był oszczędny w słowach. Długo kiwał głową. Zawsze tak robił, kiedy chciał coś ważnego powiedzieć. I wtedy padło: "Nie mogłeś inaczej postąpić". Matkę to ścięło. Zrozumiała, że w tej sprawie sojusznika w ojcu nie znajdzie.
Ale do wojska Borowski nie trafia. Z opresji wyciąga go ówczesny rektor SGPiS Wiesław Sadowski. Kończy uczelnię, ale otrzymuje zakaz pracy w handlu zagranicznym. Nie ma też mowy o asystenturze. Choć usunięty z PZPR, nadal pozostaje członkiem ZMS, a to dzięki Jerzemu Kropiwnickiemu (dziś ZChN-owski prezydent Łodzi), który wówczas jako szef wydziałowego ZMS-u wstawia się za nim.
- Jurek rzeczywiście mi wtedy pomógł. Zrewanżowałem mu się w 1992 r. Obaj byliśmy posłami, tylko że on u władzy, a ja w opozycji, w "okopach", bo SLD było wtedy izolowane. Trzeba przyznać, że mnie unikał. W pewnym momencie zaatakował go publicznie Andrzej Celiński, zarzucając mu, że w Marcu '68 donosił na kolegów i w ogóle źle się zachowywał. Kropiwnicki znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Jego świadectwo w tej sprawie było niewiarygodne. W końcu był tym przewodniczącym ZMS. Żadnych świadków nie miał. Wtedy zwołałem dziennikarzy i powiedziałem, że to nieporozumienie. Słowem - pomogłem mu. Celiński go przeprosił. Potem spotykam go na pustym sejmowym korytarzu. Idziemy naprzeciw siebie. On jakby mnie nie zauważał. W końcu mówię: - Cześć Jurek, myślałem, że może chociaż powiesz "dziękuję".
Na to on, po chwili: - A właściwie dlaczego? Powinieneś był tak postąpić.- A wiesz, chyba masz rację.

Nie miałem kontaktu z sukinsynami

Po marcowym dysydenckim epizodzie Borowski musi zmienić plany i po studiach zatrudnia się w warszawskich Domach Towarowych "Centrum". Zyskuje opinię modelowo uprzejmego sprzedawcy. Kierowniczki pięter pokazują go sobie jako wzór, co wywołuje złość innych sprzedawczyń. Gdy kiedyś wybuchła awantura z wpisem do książki zażaleń, po tym jak sprzedawca Borowski nie zdołał w Juniorze dobrać spodni pewnej dość nieforemnej pani, żeński personel tarzał się ze śmiechu.
Ale praca za ladą nie była jego namiętnością. "Drugi etat", "absolutne szaleństwo", "hazard" - tak później Borowski mówić będzie o swoim uzależnieniu od łamigłówek i wszelkiego rodzaju gier logicznych. W latach 70. w "Życiu Warszawy" Lech Pijanowski prowadzi rubrykę "Rozkosze łamania głowy". Co tydzień publikuje trzy punktowane zadania. Codziennie łamało sobie głowę 5-6 tys. osób. Co tydzień Pijanowski ogłaszał listę rankingową pierwszej dwudziestki graczy. Po trzech latach nadsyłania rozwiązań Borowski zdobywa tytuł arcymistrza, gromadząc 819 punktów. Do dziś pozostaje w szponach nałogu. Kiedyś czytelnikom "Panoramy Leszczyńskiej" ufundował nawet nagrodę- -niespodziankę za rozwiązanie następującej zagadki: "Spotyka się dwóch facetów, którzy się dawno nie widzieli. - Co słychać? - Ożeniłem się, mam trzech synów. - A ile lat mają twoi synowie? - Jeżeli ich wiek pomnożysz przez siebie, czyli a x b x c, to otrzymasz liczbę 36. Jeśli nadal nie wiesz, ile, to suma ich lat wynosi tyle, ile okien w domu naprzeciwko, a jeśli jeszcze nie wiesz, to powiem ci, że najstarszy ma zeza. Zapewniam, nie jest to żart, ale zadanie logiczne. Czekam na odpowiedzi"- kończy zadanie poseł Borowski ("PL", 21 listopada 1996).
Powie kiedyś, że "polityka jest dla niego łamigłówką". Podda się testowi na inteligencję. Jego iloraz to 140. Jest też brydżystą, szachistą. Uwielbia scrabble. Lubi konkursy. W 1994 r. w Katowicach bierze udział w dyktandzie polityków i wygrywa przed Lechem Falandyszem i Januszem Korwin-Mikkem. W 1995 "Muzyka i Aktualności" przyznaje mu tytuł "mistrza repliki", chwaląc za logikę wypowiedzi i celność argumentów.
- Ma brytyjskie, ironiczne poczucie humoru, które ja akurat lubię, ale wiem, że nie przysparza mu ono przyjaciół - mówi Henryka Bochniarz, szefowa Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych. - Tak jak ja jest wielbicielem Lema. To specyficzna grupa ludzi. Książki Lema wymagają logicznego myślenia i zdolności wiązania faktów.
Ale w połowie lat 70. Borowskiego nie opuszcza - jak sam mówi - "pasja działania". W DT Centrum wbrew zarządowi warszawskiemu, który uważa go za "niepewnego politycznie", zostaje wybrany na przewodniczącego ZMS. W 1975 r. ponownie wstępuje do PZPR. Tymczasem część jego kolegów z dawnego Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności ma już za sobą wyroki więzienia. Za rok powstanie KOR, który będzie niósł pomoc prześladowanym robotnikom Radomia, Ursusa i Gdańska.
Borowski wybierze inaczej. - Dłuższy czas przyglądałem się sytuacji. Były pozytywne symptomy. Amnestia dla uczestników Marca, większa otwartość kraju, rosnąca swoboda wypowiedzi, szybki wzrost gospodarczy. Zdecydowałem się wstąpić - mówi.

W PZPR było wtedy tylu oportunistów, tyle zwykłych świń. Panu to nie przeszkadzało?
- I to jest cała bieda. To była partia masowa, w szczytowym okresie liczyła 3 mln członków. I było w niej bardzo wielu zwykłych, porządnych ludzi, nie karierowiczów. Nie miałem kontaktu - że użyję twardego słowa - z sukinsynami. W PZPR kwitło podwójne życie, które było tolerowane. Zresztą w partii pozostałem zawsze szeregowym członkiem. Na funkcje wyższe się nie nadawałem, bo miałem stale jakieś wątpliwości i niewyparzony język. Uważałem, że ów "realny socjalizm", jaki był, taki był, ale próbował tę ideę realizować. Wierzyłem, że można pewne rzeczy naprawiać od wewnątrz. Dlatego zostałem w PZPR aż do jej rozwiązania - do czego zresztą przyłożyłem rękę.
- Ja mu wierzę. On tę ideologię traktował bardzo poważnie - zauważa Janusz Rolicki, były naczelny "Trybuny". - To jedna z jaśniejszych postaci polskiej sceny politycznej. Trochę tylko nie ma do siebie dystansu i wszystko bierze na serio.


Ustroju obalać nie chciałem

Borowski pozna Domy Centrum na wylot i swą karierę zakończy po 13 latach na funkcji niemal dyrektorskiej - głównego specjalisty ds. ekonomicznych.
Druga połowa lat 70. Dobra praca w czasach gospodarki niedoboru, kontakty z zagranicą, ułuda gospodarczego cudu, mała stabilizacja, mieszkanie, mały fiat z bagażnikiem na dachu. Wraz z żoną i synem wracali właśnie z wczasów na Słowacji, gdy w Stoczni Gdańskiej wicepremier Mieczysław Jagielski i Lech Wałęsa podpisali Porozumienia Sierpniowe.
- Przez radio nasłuchiwaliśmy, co się dzieje. Boleśnie przeżyłem wypadki grudniowe i bardzo bałem się powtórki z historii... Gdy podpisano porozumienie - użyłem klaksonu. Kamień spadł mi z serca. Potem w trakcie "karnawału" z jednej strony denerwowało mnie prowokacyjne zachowanie władz, ale i "Solidarności". Mnie się marzyło demokratyzowanie partii i ustroju, a nie jego obalanie. Chciałem zniesienia cenzury, bo uważałem, że idee socjalistyczne same się obronią. Oczywiście to była utopia.
Borowski nie pozwala się porwać fali wolności. Krytykuje partię za jej niechęć do reform, ale i "S", którą postrzega jako mieszaninę ruchu związkowego, demokratycznego, populistycznego, opozycyjnego, narodowego i klerykalnego.
Stał się - jak mówi "tym bardziej wstrzemięźliwy, gdy zaczęła się walić gospodarka":- Rozsądna opozycja musiała składać pokłon populizmowi, by nie oderwać się od mas. Dlatego tak silne były tam elementy roszczeniowe. To była tragedia antyczna. Mimo starań po obu stronach wszystko szło ku złemu.

A stan wojenny? Przecież tylu reformatorów partyjnych, tych nielicznych ideowych ludzi, odeszło właśnie po 13 grudnia, uznając, że partia zdradziła ideały świata pracy. Pan pozostał. Dlaczego? Wierzył Pan nadal? W co?
(długie milczenie) - To była kwestia oceny sytuacji. Konfrontację było czuć od dawna. Atmosfera była lepka. To było coś strasznego. Realna groźba wojny domowej, a zagrożenie radzieckie absolutnie namacalne. Rzucenie legitymacji w tym momencie nie wchodziło w rachubę. Nie rzuciłbym legitymacji przeciw Jaruzelskiemu, którego ceniłem. Uznałem, że stan wojenny był koniecznością, że nie mamy innego wyjścia.

Jan Lityński powiedział: "Zaryzykuję stwierdzenie, że on wtedy zaczął robić karierę. Awansował, bo wtedy nie wymagano jakichś solennych oświadczeń ideologicznych. Poszukiwano praktyków. On się wtedy zmienił. Zrobił się bardziej cyniczny i pragmatyczny".
- Janka widziałem po raz ostatni pod koniec lat 60. Jego subtelne analizy psychologiczne oparte są na uproszczonym sposobie widzenia świata, typowym dla jego obozu politycznego. Ja wcale nie chciałem odchodzić z Domów Centrum. Miałem wysokie stanowisko. Ale popadłem w spór z organizacją partyjną, która po stanie wojennym stała się "betonowa". A ja pozostałem rewizjonistą. Zaczęły się przepychanki. Janek tego nie wie, bo się wtedy ukrywał. On był w innym świecie i ja w innym. Prof. Władysław Baka, a potem prof. Zdzisław Sadowski zaczęli reformować gospodarkę. Potrzebowali ludzi z otwartą głową - praktyków ekonomii. W 1981 r. w Domach Centrum złożył wizytę ówczesny minister handlu wewnętrznego. Wygłosiłem spicz w stylu: "Jak wszystko poprawić, niczego nie psując". Zostałem zauważony i już wtedy chciano mnie wziąć do ministerstwa. Gdy w stanie wojennym ponowili propozycję - zgodziłem się.


Co mnie trzymało po tamtej stronie?

Od 1982 r. Marek Borowski pracuje w Ministerstwie Rynku Wewnętrznego. Przechodzi szczeble ministerialnej kariery. We wrześniu 1989 r. Tadeusz Mazowiecki powołuje go na stanowisko wiceministra rynku wewnętrznego. Swą funkcję zachowuje także w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Nadzoruje prywatyzację handlu i turystykę. Współpracuje z zespołem ds. reformy gospodarczej Leszka Balcerowicza.
Wstępuje do wewnątrzpartyjnego Ruchu 8 Lipca, założonego przez Tomasza Nałęcza, Zbigniewa Siemiątkowskiego i Sławomira Wiatra. Uczestniczy w ostatnim zjeździe PZPR w styczniu 1990 r. Jest w grupie założycielskiej nowej partii - SdRP. Zostaje członkiem Rady Naczelnej. "U nas wszystko chce się zohydzić. Uczestnicy OS są pod stałą presją. To jest los ludzi, którzy poszli na kompromis w ważnych sprawach i w historycznym momencie - zawsze znajdą się tacy, którzy będą zarzucać im zdradę. To typowy kundlizm, takie piekiełko, w którym sukces zamienia się na drobne" - mówił w jednym z wywiadów.

Słuchałem kiedyś audycji o Polsce w belgijskim radiu, w której otwarcie przyznawał Pan, że dzięki "S" i Okrągłemu Stołowi zrobił Pan karierę.
- Nigdy tego nie kwestionowałem. "S" wywalczyła w Polsce demokrację. Karierę więc zrobiłem także dzięki Macierewiczowi, choć pewnie on się dziś z tego nie cieszy. Ale trzeba być uczciwym. Dlatego mój stosunek do tych ludzi, nawet jeśli dzisiaj zajmują pozycje skrajne, a nawet takie, które uważam za obrzydliwe i szkodliwe dla Polski, nigdy nie będzie agresywny - właśnie dlatego, że mają za sobą kartę walki o inną Polskę. W lutym 1999 r. Borowski należał do tej nielicznej grupy posłów SLD, którzy poparli sejmową uchwałę oddającą hołd zasługom Romana Dmowskiego dla odzyskania przez Polskę niepodległości. Czytelnik "Trybuny" wyraził z tego powodu "obrzydzenie". Borowski odpowie: "Mimo zastrzeżeń poparłem tę uchwałę, gdyż uważam, że jeśli nie nauczymy się doceniać, także u przeciwników politycznych, zasług dla Polski, społeczeństwa czy świata, to wiecznie będziemy tkwili w zaklętym kręgu wzajemnych oskarżeń i obrzucania się błotem. (...) Wiem, że taka postawa niektórym ludziom lewicy nie podoba się"("Trybuna", 8 lutego 1999).


Pamiętajmy o weteranach

W 1991 r. Borowski w barwach SdRP kandyduje do Sejmu z województwa gorzowskiego. W parlamencie zyskuje sławę dobrego ekonomisty. Do Sejmu II kadencji i do rządu Waldemara Pawlaka wchodził z opinią SLD-wskiego liberała związanego z Aleksandrem Kwaśniewskim. W obu parlamentach zyskał opinię pracowitego posła. W komisji budżetowej zasypywał rządowe ustawy - za Jana Olszewskiego, a później za Hanny Suchockiej - poprawkami mającymi ożywić gospodarkę.
Janusz Lewandowski, minister przekształceń własnościowych w rządzie Suchockiej, uważa, że w całym SLD Borowski i Kaczmarek byli rzeczywistymi partnerami przy stawianiu pierwszych reformatorskich kroków. "Wiedziałem, że Borowski miał staż w administracji, ale uderzające było, że nie był skażony peerelowskim sposobem myślenia. Była w nim świeżość i otwartość na całkowite przemeblowanie prawa i instytucji".
Od 1991 do 1997 r. Borowski nieprzerwanie kandyduje do Sejmu z Pilskiego. Od czasu gdy został zawodowym posłem, do polityki podchodzi profesjonalnie. Regularnie pojawia się w Pile. "W mniejszym gronie uszczypnie ludowców, w większym zakpi z prawicy, a najswobodniej się czuje na żużlowym stadionie pilskiej Polonii, gdzie u boku senatora Henryka Stokłosy skutecznie uwodzi wielotysięczny elektorat. Wypracował sobie oryginalną metodę: funduje markowe opony do żużlowych motocykli i na oczach zachwyconej widowni wręcza je gwiazdom speedwaya" - relacjonowała lokalna prasa.
Każdy wyjazd do Piły oznaczał kilka spotkań. Borowski chętnie przyjmuje patronat honorowy nad jakąś imprezą, pomaga fundacji wspierającej młodzież z niezamożnych środowisk, udziela wywiadów, publikuje nawet jako ogłoszenie płatne list otwarty do emerytów i rencistów: "Szanowni Państwo, społeczeństwo, które nie pamięta o weteranach pracy, o swoich rodzicach, skazane jest na destrukcję". Zawsze wygrywa w cuglach. W wyborach w 1997 r. otrzyma w Pile 56 tys. głosów, prawie tyle, ile w sumie wszyscy kandydaci AWS i UW.
Henryka Bochniarz: - To zasadniczy facet, i jeśli coś robi, to na serio. Gdy był posłem z Piły, z przekonaniem namawiał mnie, bym wspierała drużynę żużlową albo jakieś rozgrywki szachowe. To jedna z niewielu osób w polityce, o których mogę powiedzieć, że ją bardzo lubię. Ma charakter, nie zmienia poglądów. Jeśli już zabiera głos, to wie, o czym mówi. Dobry ekonomista i - co rzadkie - dotrzymuje słowa.
- Borowski to dla mnie przykład polityka uznającego prymat sondaży nad zasadami - opowiada jeden z publicystów. - Można to nazwać pragmatyzmem. Uwidocznił się on przy sprawie konkordatu. Przecież nikt rozsądny nie wierzył w zamknięcie katolickich cmentarzy przed niewierzącymi. Ośli upór SLD dyktowany był obawą o utratę elektoratu "walczących ateuszy". Borowski więc sprzeciwiał się ratyfikacji. - Nie dlatego - tłumaczy Borowski. - Konkordat przenosił część wydatków kościelnych na budżet państwa. I to mi się nie podobało.


Odszedłem, bo się wkurzyłem

Po zwycięskich dla SLD i PSL wyborach w 1993 r. zostaje wicepremierem i ministrem finansów w rządzie Pawlaka. Współpraca układa się źle, bo Pawlak nie poczuwa się do lojalności i publicznie kwestionuje decyzje Borowskiego.
W styczniu 1994 po prywatyzacji Banku Śląskiego wybuchła wielka awantura ze zwykłą w takich przypadkach gamą oskarżeń o "nadużycia" i "wyprzedaż majątku narodowego". Prywatyzację przeprowadzał wywodzący się z "S" wiceminister finansów Stefan Kawalec, ale polityczną odpowiedzialność za ustalenie ceny emisyjnej akcji banku Borowski wziął na siebie. Sprawę badała prokuratura. Powołani przez nią biegli orzekli, że cena akcji została ustalona prawidłowo.
- Borowski namacalnie odczuł, czym jest nagonka. Myślałem, że się już z tego nie podniesie, tymczasem okazał się twardym pragmatykiem - zauważa Lewandowski.
Kroplą, która przepełniła miarę, stało się odwołanie Kawalca, o czym Borowski dowiaduje się z prasy. "Funkcje można sprawować różne, ale twarz ma się tylko jedną" - powiedział 4 lutego 1994, składając rezygnację.

No i dlaczego Pan odszedł?
- Bo się wkurzyłem. Chciałem pokazać, że w polityce może też chodzić o zasady i że nie zawsze, jak dają, to trzeba brać. Tak jak w życiu. Na ogół się bierze, bo polityka służy temu, by zdobywać władzę, by zmieniać świat, ale nie można zapominać, że o coś w tym wszystkim chodzi.
Zostaje wiceprzewodniczącym klubu SLD, a potem URM-u w rządzie Józefa Oleksego. W grudniu 1995 szef MSW Andrzej Milczanowski oskarża premiera o szpiegostwo. - Nie pamiętam z tamtego czasu żadnych wyrazistych zachowań Marka Borowskiego. A przyznam, że byłem wówczas złakniony wyrazistych reakcji kolegów - wspomina Oleksy.
- Gardłowałem we wszystkich programach radiowych i telewizyjnych, ale Józia rozumiem. To było wyjątkowe draństwo - mówi Borowski.


Nie jesteśmy moralnymi czyścioszkami

Mówią o Panu, że ma Pan kompleks Balcerowicza?
- Nie mam żadnego.

Kiedyś się Pan zezłościł i mówił: "Jak mnie z partii wyrzucili, to Balcerowicz do partii wstąpił".
- Balcerowicz jest politykiem prowokującym. Jego tezy są bardzo uproszczone, czarno-białe, wręcz schematyczne. To typowe myślenie doktrynersko-liberalne, które dobrze przemawia do ludzi, bo jest proste i zrozumiałe. I w tym sensie Balcerowicz jest denerwujący.
Polityk Platformy zżyma się na mit, który każe widzieć w Borowskim gospodarczego liberała: - Jako minister finansów na łatanie budżetu miał zawsze jedną receptę - zwiększanie podatków! Swoją miłość do gier logicznych wyrażał w niekończących się zawiłych poprawkach, które rozumiał tylko on, a które czyniły mętnym cały system podatkowy - mówi. Józef Oleksy: - On nigdy nie opowie dowcipu bez dobrej puenty. Jego dobrą cechą jest żelazna logika i upór, co pozwala, jeżeli nie przekonać, to przynajmniej zmęczyć przeciwnika. Przy wszystkich należnych mu duserach muszę stwierdzić, że nie lubi przyznawać się do błędów.

On jest arogant, choć nie był taki przed 1989 r. - mówi o Panu jeden z działaczy opozycji z czasów PRL. - Po Okrągłym Stole ludzie "S" systematycznie demonstrowali mu swą moralną wyższość. On się najpierw z tym godził, ale jak się okazało, że po naszej stronie jest tyle gnoju, korupcji, głupoty, karierowiczostwa, to powstało w nim coś w rodzaju buntu.
- Ani ja, ani moi koledzy w SLD nie jesteśmy moralnymi czyścioszkami. Mamy swoją przeszłość. Więc trzeba zachować pewną skromność i pokorę w ocenie moralnej innych. Ale są tacy, którzy nie mają żadnej karty, bo się przykleili do "S" w ostatniej chwili, i teraz nauczają. Otóż ja takich ludzi organicznie nie toleruję. Jestem bezlitosny dla hipokryzji, choć teraz, jako marszałek Sejmu, mam związane ręce i język. Oczywiście każdy z nas jest do jakiegoś stopnia hipokrytą. W polityce zwłaszcza. Ale gdzieś są granice! Ja nie nauczam nikogo, jak walczyć o demokrację, i nie czynię z siebie Katona. I jak widzę polityka, który przed 1989 r. siedział jak mysz pod miotłą, a teraz poucza, to się gotuję. Jeśli to jest arogancja, to ja jestem arogant.
Od lutego 1996 i przez cały okres władzy AWS Borowski będzie wicemarszałkiem Sejmu. W 2001 r. zmienia okręg wyborczy. Postanawia kandydować z Warszawy. Koledzy z SLD komentują, że pożąda spektakularnego sukcesu wyborczego w drodze do Pałacu Prezydenckiego, a Piła jest na to za mała. Zdobywa prawie 150 tys. głosów.
W kwietniu 1999 Borowski jest w gronie liderów SdRP, którzy w specjalnym oświadczeniu popierają interwencję NATO w Kosowie: "To nie demokratyczna społeczność międzynarodowa wypowiedziała wojnę Serbii. To Slobodan Miloszević wypowiedział wojnę demokratycznym narodom (...). Decyzja o masowym wypędzaniu, a przy okazji mordowaniu kosowskich Albańczyków, to rękawica rzucona nam wszystkim" - pisali. W tym czasie z poparciem wielu członków SdRP "Trybuna" piórem Janusza Rolickiego głosiła, że "wojna ta jest straszliwą kompromitacją partii socjaldemokratycznych i socjalistycznych Europy".


Nie jest panem, ale sługą Sejmu

Po ostatnich, zwycięskich dla SLD wyborach parlamentarnych w październiku 2001 zostaje marszałkiem Sejmu. - W poprzedniej kadencji AWS, przy sprzeciwach SLD, uszczuplił kompetencje prezydium Sejmu na rzecz władzy marszałka. Gdy Borowski sam nim został, ani przyszło mu do głowy z nich rezygnować. On z natury ma autorytarny charakter - mówi Rolicki.
Chcąc równoważyć wpływy PSL, SLD przyjmie krótkowzroczną taktykę "cywilizowania" Samoobrony. Jej ceną będzie funkcja wicemarszałka dla Andrzeja Leppera. Marszałek Borowski poprze tę koncepcję, twierdząc po wielekroć, że nie można ignorować werdyktu demokratycznego i że Samoobrona to [wówczas - J.K.] trzeci klub w parlamencie. Zgodnie z zaleceniem partii odda swój głos na Leppera. Już niebawem gorzko tego pożałuje. Lepper - co nie było trudne do przewidzenia - notorycznie naruszać będzie powagę sprawowanej funkcji i Sejmu.
W rocznicę wyboru na marszałka Borowskiemu przyjdzie się zmierzyć z obstrukcją jeszcze nieznaną w krótkiej historii parlamentaryzmu III RP. Poseł Gabriel Janowski z LPR paraliżuje obrady Sejmu, okupując trybunę i domagając się debaty o prywatyzacji STOEN-u.
Borowski w konsultacji z wicemarszałkiem Tuskiem decyduje w nocy o usunięciu opornego posła przez straż marszałkowską. Następnego dnia wchodzącego na salę marszałka witają brawa ze strony SLD i gwizdy oraz huk uderzeń w blaty posłów Samoobrony, LPR i części PSL. Lecą obelgi: "Łukaszenko", "hańba". LPR zgłasza wniosek o odwołanie marszałka. Obrady paraliżuje lawina wniosków formalnych.
- To były najdramatyczniejsze chwile w mojej karierze marszałka i jedna z najtrudniejszych decyzji w życiu - powie.
Po południu rozpoczyna się wreszcie debata, o której przeprowadzenie walczył Janowski. Jednak i ta nie może odbyć się spokojnie - w czasie przemówienia ministra skarbu Wiesława Kaczmarka mównicę otacza grupa posłów z Lepperem na czele. Wiedząc, że niebawem kończy się transmisja telewizyjna, ogłaszają okupację mównicy. Obrady zostają przerwane.
Na chwilę przed głosowaniem o odwołanie marszałka Borowski mówi: "Nie jest panem, ale sługą Sejmu. Poddam się woli moich kolegów. Niech sami zdecydują, czy chcą, żeby warcholstwo panowało w Sejmie czy nie". Wniosek upada. Mimo różnych zastrzeżeń Borowski zyskał w tym konflikcie reputację strażnika ładu demokratycznego w Polsce i otrzymał poparcie od wielu obywateli i autorytetów politycznie odległych.
- Po zwycięstwie SLD pojawiły się u marszałka Borowskiego oznaki braku szacunku dla partnerów. Dotąd problemem Sejmu byli poszczególni wariaci. Warcholstwo było zindywidualizowane. Tymczasem Borowski zderzył się ze zjawiskiem zorganizowanego warcholstwa i, niestety, radził sobie średnio. Wydaje się, że po tych doświadczeniach jego marszałkowski kręgosłup jest lekko przetrącony - zauważa Janusz Lewandowski.


Prezydent? Nie, dziękuję

Borowski potrafi być skrajnie nieuprzejmy. Opowiadał mi jeden z francuskich dziennikarzy, jak po ostatnich wyborach parlamentarnych poczuł się upokorzony nie tyle odmową krótkiej wypowiedzi dla Radio France, ale sposobem tej odmowy: - Nie ma mowy, wychodzę, nie rozmawiam już z żadnymi dziennikarzami - mówił Borowski, znikając za jednymi z drzwi siedziby SLD. - To można zrozumieć, ale za tymi drzwiami udzielał wywiadu innym. Po co kłamać, jeśli można po prostu odmówić? - ubolewa mój rozmówca.
Henryka Bochniarz zauważa, że Borowski nie jest typem Kwaśniewskiego, osoby szalenie otwartej na innych ludzi. To nie jest brat łata. Nie można z nim pójść na wódkę i coś załatwić. Ale prywatnie to szalenie czuły człowiek. Jego stosunek do żony i do syna jest absolutnie wzorcowy.
"Ciężko się z nim rozmawia, bo to człowiek nastawiony na to, że będzie inteligentniejszy. Co do poglądów można się z nim niekiedy zgadzać, bo to jest przyzwoity człowiek, natomiast cały czas jego musi być na wierzchu". Tak scharakteryzował Pana jeden ze znajomych.
(śmiech) - Skoro tak powiedział, to pewnie miał rację. Żona też mi to mówi. Moim rozmówcom stawiam pewne wymagania. Chciałbym nawet, by oni mnie przekonali, bo jak powiada anegdota, "ja nie tylko lubię mieć swoje poglądy, ale się jeszcze z nimi zgadzać". Prowokuję więc, by wiedzieć więcej, niż wiem, wysuwam argumenty na zasadzie adwokata diabła. Wielu ludzi, którzy mnie nie znają, dostaje białej gorączki. Ja wiem, że to powoduje złe odczucia, ale to jest silniejsze ode mnie.

A nie zadziera Pan nosa? Jakie Pan dostrzega u siebie wady jako u polityka?
- Jestem uparty z domieszką marudzenia i złośliwy, ale bez żółci. Wszyscy mówią, że jestem za mało elastyczny, że nie potrafię się nagiąć do wymagań współczesnego społeczeństwa medialnego, ale jednocześnie mówią, bym się nie zmieniał. I to jest pewien paradoks. Problem polega na tym, że ja w ogóle nie myślę o żadnej karierze, że jutro będę tym, a pojutrze tamtym... Wiem, że to nie jest typowe dla polityków, którzy próbują wywalczyć sobie jakieś miejsce, tworzą grupy, swoje frakcje. Ja tego nie potrafię, i to jest wada.

Przytłaczająca większość liderów SLD przeszła przez organizacje młodzieżowe. Pan szedł własną drogą. Jest Pan spoza aparatu. Do partii "czerwonych baronów" pasuje Pan jak pięść do nosa. Co Pan właściwie robi w partii Leszka Millera?
- Tak samo jestem w partii Millera, jak Miller w mojej. Ja sroce spod ogona nie wypadłem. Ja tę partię tworzę od lat. Odwrócę pytanie - a niby gdzie miałbym być? Od dziecka jestem zwierzęciem politycznym. To moja pasja, w tym chcę być. A jak spojrzeć na polską scenę, to z moimi poglądami socjaldemokratycznymi mogę być tylko w SLD - niedoskonałym, ze wszystkimi swoimi wadami, z tymi karierowiczami, którzy się do niej przyklejają. Ale SLD, partia, która pewne standardy trzyma, ma jakieś minimum kultury politycznej, jakiegoś otwarcia na świat i tolerancji. Znam to SLD od środka jak mało kto. Partia to partia, ale za nią stoją wyborcy. SLD przez 12 lat kształtowało także swój elektorat! Ten elektorat, który kiedyś wyznawał poglądy bardzo odległe od gospodarki rynkowej i demokracji parlamentarnej - przez te lata się zmienił. Gdyby nie to, nie wiem, na kogo ci ludzie dziś by głosowali.

A co z Pana prezydenturą?
- Nawet o tym nie myślę. To jest taki Sejm, że albo jest się marszałkiem, albo kandydatem na prezydenta. Ostatni wniosek o odwołanie pokazał, że są w Wysokiej Izbie tacy politycy, którzy w walce politycznej nie znają umiaru i atakują w stylu "chwytaj, gdzie możesz". Aby wywiązać się z obowiązków marszałkowskich, trzeba się dobrze natrudzić. Róbmy swoje. A poza tym są lepsi ode mnie.


Wejść, nie wejść?

Opowiedziałem Helenie Łuczywo scenę, która rozegrała się w jej mieszkaniu, gdy Marek Borowski stał z paczką w przedpokoju, a w głębi odbywało się zebranie KOR. Asocjacje z Kieślowskim i jego "Przypadkiem", Borowski zastanawia się: wejść, nie wejść?
- Podobno pytałaś: "Wejdziesz?"?
- Tak, zawsze zapraszam gości do środka.
Czy linia życia Marka Borowskiego mogła przebiegać alternatywną drogą? Czy tylko on chce w to wierzyć?

JAROSŁAW KURSKI

Źródło: "Gazeta Wyborcza"

Powrót do "Wywiady" / Do góry